Parlament Europejski i unijna Rada uzgodniły kompromis w sprawie dyrektywy o prawach autorskich. Negocjacje trwały ponad dwa lata, obfitowały w gwałtowne zwroty akcji, a ich uczestnicy znaleźli się pod niespotykaną presją biznesu, organizacji konsumenckich i pozarządowych. Ostatecznie uzgodniona wersja podoba się twórcom, czyli wydawcom i firmom fonograficznym. Ale krytykowana jest przez portale internetowe, zwolenników nieskrępowanej swobody w internecie i organizacje konsumenckie.
Czytaj także: Prawo autorskie: stracili zezwolenie, bo żyli ze ścigania piratów - wyrok NSA
Propozycje zmian
– Porozumienie to ważny krok w kierunku zmiany sytuacji, która pozwoliła kilku firmom zarobić ogromne sumy bez odpowiedniego wynagrodzenia tysięcy twórców i dziennikarzy, od których zależą – mówił Alex Vossel, parlamentarny sprawozdawca dyrektywy. W całym wielkim akcie legislacyjnym kontrowersje od początku budziły dwa fragmenty. Artykuł 11 dyrektywy przewiduje przyznanie wydawcom praw pokrewnych, czyli de facto tych samych praw, które mają autorzy, jeśli chodzi o wielokrotne powielanie oraz publiczne odtwarzanie ich prac.
Miałoby to dać im efektywny instrument dopominania się o wynagrodzenie od portali internetowych czy wyszukiwarek typu Google News, dostarczających czytelnikowi za darmo treści z gazet, za które w innej sytuacji musiałyby zapłacić. To nie podoba się portalom, które żyją z agregowania opublikowanych przez innych dzieł.
Dla kogo bezpłatne
Przepis nie dotyczy natomiast indywidualnych użytkowników internetu – oni będą mogli cytować i zamieszczać linki. Zapłacić musiałby tylko portal, który czerpie z takich publikacji zyski. Nie ma też tu mowy o żadnych ograniczeniach przepływu informacji: publikowanie byłoby dozwolone, pod warunkiem że pośrednik zapłaciłby wydawcy dostarczającemu oryginalną treść.