„Pokora” to jeden z największych powieściowych bestsellerów ostatnich lat. Szczepan Twardoch potwierdził tą książką pozycję najsprawniejszego dziś opowiadacza historii spośród piszących po polsku. Powieść odniosła sukces porównywalny do „Morfiny” i „Króla” zarówno pod względem sprzedażowym, jak i artystycznym. Ma zresztą te same wady i zalety, co najlepsze książki Twardocha. Choć tych drugich jest zdecydowanie więcej. „Pokora” ma to co w prozie najważniejsze: dobrą historię i ciekawego bohatera.
Alois Pokora to człowiek bez właściwości, śląski obywatel Piszczyk, który za wszelką cenę stara się gdzieś przynależeć. Chce być Ślązakiem, Polakiem, Niemcem, rewolucjonistą, kochankiem, żołnierzem, ale w żadnej z tych ról się nie odnajduje. Prąd wydarzeń niesie go zaś ku finałowi, który nie jest trudno przewidzieć. Całe nieszczęście w przypadku bohatera zaczęło się w rodzinnym domu, gdzie był traktowany inaczej niż reszta dzieci. Zapewne dlatego, że jego ojcem nie był stary Pokora, tylko miejscowy ksiądz. A w tle historii Pokory toczy się Historia przez duże „H”. Alois walczy na froncie I wojny światowej, zaplątuje się w berlińską rewolucję roku 1918, a później w powstania śląskie. Cały czas żyje mirażem wielkiej miłości do Agnes, która traktuje go jak swoją zabawkę. Tyle powieść. Naprawdę ciekawa i udana.
Jednak to, co jest siłą prozy, paradoksalnie okazuje się czasem słabością przedstawienia. Problem w tym, że nie znając książki ciężko zrozumieć niektóre wątki. Twardoch jako adaptator własnej prozy chciał powieściową historię zbyt dokładnie opowiedzieć. Dlatego część sytuacji jest tu ledwie zarysowana, a część (zwłaszcza rewolucja berlińska po I wojnie światowej) opowiedziana tak, że trudno się domyślić o co chodzi. Co ciekawe, publiczności to kompletnie nie przeszkadza. Zapewne dlatego, że inscenizacja jest momentami porywająca. A może także dlatego, że dla Ślązaków to opowieść o nich samych i wcale nie muszą wnikać w subtelności fabuły. Ważne, że tematem jest ich tożsamość, zaplątanie między Polaków i Niemców. Liczy się także i to, że ze sceny „godają”. Prawdopodobnie poza Katowicami ten spektakl byłby odbierany zupełnie inaczej. Ale też, oddajmy sprawiedliwość reżyserowi Robertowi Talarczykowi i jego aktorom, jest to pod względem teatralnym dobra robota. O scenach zbiorowych już wspominałem, ale doprawdy ich choreografia (autorstwa Tomasza Jana Wygody) robi wrażenie. Zarówno wtedy, gdy oglądamy pruskich żołnierzy, jak i w scenie (sugerowanej) homoseksualnej orgii. Świetne tło tworzy scenografia Katarzyny Borkowskiej, która za pomocą światła i prostych rekwizytów zmienia się niczym miejsca odwiedzane przez bohatera. Mamy tu też kilka ról, zasługujących na wyróżnienie. Główną, Aloisa Pokorę, zagrał gościnnie aktor Teatru Narodowego Henryk Simon. I był to bardzo dobry wybór. Chłopak ze Świętochłowic czuje śląską „godkę”, a przy tym sprawia wrażenie niezwykle plastycznego tak jakby nieustannie dostosowywał się do tła. Jeśli jest nim rewolucja staje się rewolucjonistą. Przy Polakach jest Polakiem, a przy Niemcach Niemcem. Świetny jest, jak zwykle chciałoby się powiedzieć, Dariusz Chojnacki. W podwójnej roli ojca Aloisa i, szczególnie, jako homoseksualna Baronessa. Dotrzymuje mu kroku Agnieszka Radzikowska w roli (znowu podwójnej) matki Pokory i Frau Nowotny. Również Michał Piotrowski buduje postać Brauna-Towiańskiego tak, że zaczynamy rozumieć na czym polega charyzma tego zwolennika polskości Śląska. Trudno oderwać od niego wzrok, gdy przechadza się w czerwonym garniturze.
A jaka jest ostatecznie wymowa „Pokory”? Jeśli by uznać jej bohatera za egzemplifikację śląskiego losu to mieszkańcy regionu obracani przez wieki żarnami Niemcy, a później Polskę, skazani są na unicestwienie. Oczywiście, w sensie utraty tożsamości. Nie jestem jednak pewien, czy to prawda. Przykład samego Twardocha, który sam siebie określa mianem śląskiego nacjonalisty, pokazuje, że wcale tak być nie musi.
„Pokora” Szczepana Twardocha, reż. Robert Talarczyk, Teatr Śląski w Katowicach