O złej kondycji polskiego sądownictwa oraz pomysłach na jej poprawienie pisze się ostatnio bardzo dużo. Kolejne reformy okazują się chybione bądź dyskusyjne do tego stopnia, że są odwracane krótko po ich wprowadzeniu, co dotyczy zarówno tzw. reformy Gowina, jak i reformy procesu karnego. Rodzi to oczywiście kolejne perturbacje organizacyjne lub procesowe, a to wywołuje krytykę, mimo że samo wprowadzanie reform było także źle oceniane, nawet przez te same osoby.
Tymczasem 8 września ma, o zgrozo, wejść w życie kolejna reforma, tym razem procesu cywilnego, uchwalona jeszcze przez poprzedni Sejm ustawą z 10 lipca 2015 r. o zmianie ustawy – Kodeks cywilny, ustawy – Kodeks postępowania cywilnego oraz niektórych innych ustaw. O reformie tej jakby trochę zapomniano, co mnie zresztą nie dziwi – sędziowie i inni pracownicy sądów są tak zajęci, że nawet nie mają czasu zagłębić się w przepisach, które dopiero mają wejść w życie, a więc i uświadomić sobie ich konsekwencji. Tymczasem lektura zmian, przy pewnej dozie doświadczenia i wyobraźni, jeży włos na głowie. Nie chodzi mi przy tym o zmianę kodeksu cywilnego ani też o wiele drobnych, nawet przydatnych zmian proceduralnych, jak np. poszerzenie kompetencji referendarzy sądowych. Problem tkwi w najważniejszej zmianie (reformie) wprowadzanej powyższą ustawą, a mianowicie w dopuszczeniu wnoszenia do sądu pism drogą elektroniczną w każdej sprawie cywilnej za pośrednictwem systemu teleinformatycznego obsługującego postępowanie sądowe.
Owa zmiana jest w zasadzie rewolucyjna, gdyż dotychczas składanie pism wymagało zwykłej formy papierowej, natomiast wyjątki dotyczące elektronicznego postępowania upominawczego czy postępowania rejestrowego miały charakter marginalny, bo dotyczyły specyficznych procedur, a zarazem promili wydziałów sądowych w Polsce. Niestety, obecna reforma istotnie pogłębi kryzys wymiaru sprawiedliwości. Przy okazji zmiany dotyczące drogi elektronicznej, oprócz planowych wydatków na wdrożenie systemu, spowodują także nieplanowane wydatki budżetowe rzędu co najmniej kilkudziesięciu milionów złotych rocznie, ku błogiej nieświadomości ministra finansów, skoro autorzy ustawy zamiast kosztów doliczyli się... oszczędności.
Krok do przodu, dwa kroki do tyłu
Po kolei. Wydawałoby się, że wnoszenie do sądu pism drogą elektroniczną będzie krokiem do przodu, skoro jest zgodne z duchem czasów cyfryzacji i przejawem nowoczesności. Zastrzegam od razu, że nie jestem przeciwnikiem e-technologii, przeciwnie, chętnie kupuję przez internet i korzystam z bankowości elektronicznej. Rzecz polega na tym, że rolą komunikacji elektronicznej jest – ogólnie rzecz ujmując – ułatwianie ludziom życia, zwiększanie wydajności pracy, oszczędzanie czasu i pieniędzy. I tak właśnie jest np. w bankowości elektronicznej – przelew internetowy nie kosztuje klienta nic albo kosztuje dużo mniej niż tradycyjny, by go zlecić, nie trzeba stać w kolejce w banku lub na poczcie, a nawet wychodzić z domu; bank z kolei oszczędza na wielkości oddziałów, liczbie zatrudnianych pracowników, nie musi też drukować i archiwizować dokumentów, gdyż proces przelewu następuje automatycznie i jest tylko zapisywany na serwerach. Jednym słowem, wszyscy zyskują i są zadowoleni.
Czy tak samo będzie, gdy dopuszczone zostanie wnoszenie do sądu we wszystkich kategoriach spraw cywilnych pism procesowych drogą elektroniczną? Zdecydowanie nie. Proces cywilny na razie nie traci bowiem charakteru papierowego, opartego na tradycyjnych aktach, a korzystanie z formy elektronicznej nie będzie obowiązkowe dla wszystkich jego uczestników, to zaś rodzi określone konsekwencje.