Nie warto się zastanawiać, czy w swoim przemówieniu w Jerozolimie Putin „odpuścił" nam czy nie. Gospodarz Kremla najpierw przypuścił bezprecedensowy atak, oskarżając Polskę o odpowiedzialność za wywołanie II wojny światowej, a następnie „łaskawie" nie wspomniał o tym ponownie w Izraelu. Żadna to satysfakcja, zwłaszcza że w tej łagodniejszej wersji narracji nie powstrzymał się też od kłamstw historycznych, jak choćby mówiąc, że 40 proc. zamordowanych w Holokauście Żydów stanowili obywatele sowieccy. Nie brakowało też motywów, które w każdej chwili można rozwinąć w twórczy, antypolski sposób – jak choćby słowa o „pomocnikach" w Holokauście.
Cel prowokacji
Nie znaczy to jednak, że nie można wyciągnąć pozytywnych dla Polski wniosków z Putinowskiej szarży i jej następstw. Nie mam tu nawet na myśli dość ostrej i jednoznacznej reakcji polityków świata zachodniego, co mogło być dla rosyjskiego prezydenta niemiłym zaskoczeniem. Pamiętać jednak należy, że choć oskarżenia Putina stanowią swego rodzaju zwieńczenie długofalowego procesu budowy neostalinowskiej narracji historycznej, to padły jako reakcja na rezolucję Parlamentu Europejskiego z 19 września 2019 r. Wprost mówi ona o pakcie Ribbentrop-Mołotow jako wydarzeniu, które utorowało drogę do wybuchu wojny.
W tym kontekście słowa rosyjskiego przywódcy można interpretować jako działanie reaktywne, nieskuteczne, a nawet nerwowe i przestrzelone. Putin reaguje agresywnie na coraz wyraźniejszą porażkę w europejskiej bitwie o pamięć. W dodatku atak ten jest skierowany na cały blok państw – wprawdzie wprost odnosił się do Polski, niemniej oskarżenie układu monachijskiego dotyczy również mocarstw zachodnich, a odwołania do Koniewa są jasną krytyką Czech, z którymi Rosja ostatnio toczyła spór o planowaną likwidację praskiego pomnika sowieckiego marszałka.
Być może jest to działanie przemyślane, przynajmniej do pewnego stopnia, jednak jego cel jest znacznie skromniejszy, niż sądzi wielu analityków. Skoro bowiem tak agresywna narracja nie działa na Zachodzie, a i na obszarze dawnego Związku Sowieckiego ma coraz mniejszy posłuch (Gruzini i Ukraińcy po rosyjskiej agresji nie są podatni na tego typu manipulacje, a i inne narody coraz mniej chętnie ich słuchają), to być może podstawowym celem tej retoryki było właśnie wzbudzenie krytyki zagranicznej, by kolejny raz budować wśród Rosjan poczucie oblężonej twierdzy. Wobec pogarszających się warunków życia, przedłużającego się embarga i spadającego poparcia Putin postanowił skonsolidować społeczeństwo pod hasłem „atakują naszą świętość". By mogło ono mieć odpowiednią moc, musiał wywołać odpowiednio duże oburzenie za granicą, stąd tak ostre słowa, przekraczające wszelkie dotychczasowe granice manipulacji historycznej.
Można również odnieść wrażenie, że wydarzenia w Jerozolimie stanowiły zawód dla gospodarza Kremla. Nie tylko bardzo mocno skrócił swoją wizytę w Izraelu, ale również spóźnił się na uroczystości, wchodząc już w trakcie ich trwania. Wydaje się, rosyjski przywódca nie uzyskał tego, co zaplanował i ostentacyjnie postanowił okazać swoje niezadowolenie.