Dziennikarka „Newsweeka", która w wieczór wyborczy zaczęła od ogłoszenia, że „PiS ma wielkie kłopoty", stała się już bohaterką memów i przedmiotem drwin nawet kolegów z jej politycznej strony. Nie zamierzam iść w jej ślady. Ze swoim 43,5 procenta – podkreślmy: w drugiej kadencji – partia Jarosława Kaczyńskiego pobiła wszelkie rekordy i odniosła sukces.
Sukces i niedosyt Kaczyńskiego
PiS przybyło siedem procent poparcia i ponad dwa miliony wyborców. Z powodu układu sił w parlamencie nie przybyło posłów, ale większość jest w ostateczności bezpieczna. Co więcej – wbrew tezie o erozji demokracji w Polsce swój mandat partia potwierdziła przy rekordowej frekwencji.
Jeśli warto poszukać cieni czy drobnych rys na tym triumfalnym malowidle, to idąc śladem samego Jarosława Kaczyńskiego, który w wieczór wyborczy wezwał do „refleksji nad tym, co się nie udało". I przypominał swoim ludziom, że „poważna część społeczeństwa uznała, że nie należy nas popierać". Lider PiS potem łagodził to wrażenie, a jednak zrazu nie umiał ukryć rozczarowania. Podobno największym zaskoczeniem było dla niego przekroczenie pięcioprocentowej bariery przez Konfederację. Spece od sondaży utrzymywali go do ostatniej chwili w przekonaniu, że do tego nie dojdzie. Doszło.
Ale pytanie, które postawił, było szersze. Sprowadzało się ono do zdziwienia, dlaczego w obliczu tak gigantycznych socjalnych transferów ta większość nie stała się bardziej jeszcze wyraźna. Jeśli doszukiwać się w jego wywodach próby odpowiedzi, uderzał nacisk na przekonywanie Polaków. Wyzierała z nich sugestia: Jesteśmy świetni, tylko z jakichś powodów nie potrafimy o tym opowiedzieć. Pojawiła się też niejasna zapowiedź kontynuacji twardej polityki wobec sądów. Jednym słowem – jeszcze więcej tego samego? Propagandy połączonej z przebudową samego pola gry? Opozycja nazywa taką przebudowę „autorytaryzmem".
Oczywiście nadawanie takiego sensu słowom Kaczyńskiego jest odrobinę na wyrost. To wszystko przecież jedynie aluzje, równoważone późniejszymi, bardziej triumfalnymi deklaracjami.