Kiedy temat wszedł w tryby kampanii wyborczej, przez pierwsze dwa tygodnie nie było nic ważniejszego. Ale potem pojawiły się nowsze sprawy i po raz kolejny okazało się, że nasza debata publiczna nie potrafi skupić uwagi na jednym temacie dłużej niż kilkanaście dni. Choćby dostała porcję czerwonego mięsa, szybko się nudzi i domaga świeżej krwi, a nie odgrzewanych kotletów! Ot, choćby sprawa zabójstwa dziesięciolatki z Mrowin, to jest temat! Tym żyją tabloidy, o tym wszyscy szepczą w windach, pekaesach, a nawet w metrze. Oczywiście do następnej zbrodni. Potem już nikt o tym nie będzie pamiętać.
W dodatku wynik wyborów pokazał, że naród stoi przy Kościele, więc wielu biskupów uznało, że trzeba przeczekać, że damy radę i jakoś to będzie, bo przecież nigdy jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było. I zamiast wykorzystać kryzys, w jakim znalazł się Kościół po ujawnieniu kilku nowych przypadków pedofilii lub przenoszenia księży podejrzanych o tę zbrodnię z parafii do parafii, część biskupów zaczęła wynajdywać coraz to nowych wrogów Kościoła i przechodzić do kontrataku. To ryzykowna strategia, bo zamiast wyplenić patologie, tylko je konserwuje, a ci, którzy mają na sumieniu wykorzystywanie nieletnich lub ochronę sprawców, dostają demoralizujący sygnał, że nie warto się wychylać, bo może tym razem się uda.
Oczywiście nie dotyczy to całego Kościoła. Episkopat powołał prymasa Polaka na specjalnego pełnomocnika do walki z pedofilią, powołano nawet rzecznika prasowego tegoż pełnomocnika. Ale to wszystko raczej świadectwo bezradności – zamiast systemowej naprawy mamy łatanie dziur i prowizorki.
Wśród biskupów nie brakuje mądrych i dzielnych, rozumiejących powagę sytuacji. Zdają sobie sprawę z ceny zaniedbań. W prywatnych rozmowach wszyscy szepczą to samo: polski Kościół coraz bardziej zamienia się w luźną konfederację 40 udzielnych księstw. I nawet kilkunastu świetnych biskupów nie jest w stanie niczego narzucić reszcie. Bo przecież każdy biskup jest równy i podlega jedynie Watykanowi, więc koledzy z Konferencji Episkopatu – jak przyjdzie co do czego – nie są w stanie nikogo do niczego zmusić.
Jeśli gdzieś w Polsce nastąpiło rozbicie dzielnicowe, którym ostatnio straszy prawica, to właśnie w Kościele. Słuszny postulat samorządności biskupa zmienił się w karykaturę znaną z Rzeczypospolitej szlacheckiej, tyle że zamiast magnatów mamy feudałów kościelnych.