Podobnie było w przypadku Piotra Skrzyneckiego?
Proszę wybaczyć, ale o tym nie chcę mówić. To były ich bardzo osobiste sprawy, których nie chcę upubliczniać. Może kiedyś przyjdzie czas, aby o tym mówić. Jeszcze nie teraz.
A jak patrzy pan na konflikt z Zygmuntem Koniecznym? W wywiadzie Edwarda Miszczaka Ewa Demarczyk powiedziała: „Nie da się kogoś zatrzymać na siłę”.
Ten duet stworzył coś niepowtarzalnego, niedoścignionego, wielkiego. Ewa zawsze powtarzała, że dobrali się jak w korcu maku. Prawdopodobnie gdyby nie spotkała na swej drodze artystycznej Koniecznego, to nie byłaby tym, kim była, ale nie oszukujmy się, gdyby Konieczny nie spotkał Ewy, też nie byłby tym, kim jest. Dla Ewy napisał tylko pięć utworów. Komponował wcześniej dla innych wykonawców, ale w ich wykonaniu nikt poza Piwnicą o tym nie słyszał. „Grande Valse Brillante” wykonał wcześniej na festiwalu Mieczysław Święcicki. Czy ktoś o tym dziś pamięta? Czy ten utwór wtedy zaistniał? Konieczny wręcz uważał, że się pomylił. Ewa mu wtedy powiedziała, że nie pomylił się , tylko ten utwór trzeba wykonać. Cały czas grał on w jej duszy, ale nie mogła wykonać wersji oryginalnej. Aż pewnego dnia znalazła sposób: zmieniła wersje męską na żeńską. Spotkało się to początkowo z protestem językoznawców, że nie wolno tak głęboko ingerować w tekst. Skrzynecki też początkowo protestował, ale gdy usłyszał wersję zaproponowaną przez Ewę, nerwowo potarł brodę i powiedział „a jakie to ma znaczenie, naruszenie wewnętrznej emocji wiersza. Śpiewaj to... reszta nie ma znaczenia”. No i zaśpiewała. Walc wszędzie na świecie, nie tylko w Polsce, zawsze był odbierany z wielkim aplauzem.
Nie ukrywam, że jak czytałem biografię „Piwnicy pod Baranami” Joanny Olczak-Ronikier to brakowało mi wspomnień Ewy Demarczyk?
A zwrócił pan uwagę, że nie ma tam wypowiedzi najważniejszej osoby z Piwnicy, Piotra Skrzyneckiego?
Przyznam, że to mi jakoś umknęło.
No właśnie. I nie tylko panu.
Ale pani Ewa nie zgodziła się także na wypowiedź, gdy powstawała jej biografia?
To błędna informacja, że nie zgodziła się. Nie wiedziała o tym. Nikt oficjalnie się do niej nie zwrócił. Nazywanie tej publikacji biografią jest obraźliwe dla tego gatunku literackiego. Sławomir Pietras celnie skomentował tę publikację w swych cotygodniowych felietonach: „Oparta na wspomnieniach nie zawsze trzeźwych, dawnych przyjaciół, banalnie opiewających jej wielkość, niezwykłość i ponadczasowość, ale jednocześnie drobiazgowo i z lubością przytaczających jej słabości, porywczość i kontrowersyjność. Dwie autorki dokonały benedyktyńskich zabiegów niewnoszących niczego do naszej wiedzy o Ewie, ale mogących jej przynieść wiele bólu i cierpień. Skoro Czarny Anioł polskiej piosenki postanowił zamilknąć i zniknąć, należało to uszanować, a nie zamieniać w biograficzny pitulinen geszeft.” Nic ująć nic dodać.
Ale przecież jest w tej książce długa rozmowa z Teresą Torańską…
Ewa z Teresą Torańską przyjaźniły się od lat. Potrafiły przez telefon rozmawiać całymi godzinami. Teresa miała taki zwyczaj, że sporządzała dla siebie notatki z rozmów. Obie wiedziały, że Teresa nigdy tego bez wiedzy zainteresowanego nie upubliczni. Niestety po jej śmierci spadkobiercy nie zachowali prywatnych notatek w tajemnicy lecz przeciwnie złamali tajemnicę Teresy i upublicznili te zapiski. Tak się nie robi, fakt, że ujrzały one światło dzienne dopiero po śmierci Torańskiej świadczy o tym, że Teresa nie przeznaczyła ich do publikacji.
Autorki biografii podkreślały, że wielokrotnie „robiły podchody”, by namówić Ewę Demarczyk na wywiad. Czuliście się wtedy na celowniku?
Na celowniku mediów czuliśmy się od lat. Niejednokrotnie mieliśmy wrażenie, że to takie polowanie z nagonką. Ewa wspominała podczas wywiadu z Edwardem Miszczakiem, jak paparazzi obserwowali nasz dom i któregoś poranka kilkanaście minut po moim wyjściu Ewa otrzymała telefon. „Pani Ewo, pan Paweł przyjechał i coś się stało bo leży nieprzytomny przy samochodzie”. Kiedy przerażona wybiegła z mieszkania na podwórko dopadła ją grupka paparazzich. Oczywiście mnie ani samochodu nie było. Załatwiałem sprawy na mieście i czułem się dobrze. Następnie w jednej z gazet ukazuje się artykuł „Tak dziś wygląda prywatnie niewidziana od dawna Ewa Demarczyk”.
A po jej śmierci jeden z artykułów był zatytułowany Ewa Demarczyk była żoną złodzieja… i opisano barwnie jak zakochała się w złotniku, który okradał jej znajomych a także i ją…
To kolejny przedruk z kolorowych gazetek sprzed wielu lat. Nie można zaprzeczyć, że miała taki epizod w życiu. Problem w tym, że tzw. przyjaciele znali przeszłość przyszłego męża, ale nikt nie poinformował o tym Ewy. Dowiedziała się o jego problemach z prawem dopiero po ślubie. Dodatkowo krąży absurdalna opowieść bezrefleksyjnie powtarzana przez dziennikarzy, że rozwiodła się z nim korespondencyjnie. Ciekawa forma… To był jeden z dowodów na bezwzględną lojalność Ewy. Obiecała, że mu pomoże i dotrzymała słowa. Była do końca przy nim, pomagała jak mogła. Gdy zakończyła się sprawa i został skazany, już nic więcej dla niego nie mogła zrobić. Wtedy dopiero wniosła sprawę o rozwód, który odbył się w tradycyjny sposób.
Kiedy minister kultury Bogdan Zdrojewski przyznał Ewie Demarczyk Złotą Glorię Artis, zainteresował ówczesnego szefa Narodowego Instytutu Audiowizualnego, Michała Merczyńskiego, by namówił panią Ewę do wydania dzieł zebranych. Jak pan ocenia te rozmowy?
W imieniu Ewy spotkałem się Michałem Merczyńskim. Rozmowa była owocna i zapowiadała dobrą współpracę. Rozpoczęliśmy pracę nad przygotowaniem zbiorczego wydania utworów. Trwało to bardzo długo, przeszukiwania archiwów nie należały do łatwego zadania. Często spotykaliśmy się z tym, że dany utwór istniał w spisach katalogowych, jednak po samym nagraniu ślad zaginął. Liczyliśmy na uzyskanie szeregu nagrań dokonanych w Niemczech kiedyś Zachodnich. Niestety po połączeniu Niemiec część archiwalnych nagrań prawdopodobnie zaginęła. W pewnym momencie straciliśmy kontakt z Michałem, a wiadomo, że pracuje się z konkretnym człowiekiem, a nie z instytucją. Później dopadły mnie poważne problemy ze zdrowiem i Ewa poświęciła cały swój czas i energię na walkę o moje życie i przywrócenie mnie do jako takiej sprawności życiowej. Lekarze nie dawali mi wielkich szans, Ewa walczyła o mnie jak lew. To dzięki niej, możemy dzisiaj rozmawiać, nie przeszedłem w stan wegetatywny, co rokowano. W tym czasie wsparcia udzielili jej prawdziwi przyjaciele. Starą prawdą jest, iż prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie. Ewa niespodziewanie, nic tego nie zapowiadało, odeszła z tego świata do wieczności, zostałem sam. Co będzie dalej? Dziś nie potrafię jeszcze odpowiedzieć...
— rozmawiał Jan Bończa-Szabłowski