To jeden z najlepszych filmów, jakie widziałam w ostatnich latach. Porównywalna z „Wszystkimi ludźmi prezydenta", porywająca opowieść o dziennikarstwie. Takim, jakiego dzisiaj już prawie nie ma. Rzetelnym, odpowiedzialnym, odważnym. Wykonywanym nie po to, żeby sprzedać 10 tys. egzemplarzy pisma więcej albo podlizać się politykom, tylko żeby ujawniać prawdę i naprawiać świat.
W „Spotlight" reżyser Tom McCarthy opowiedział prawdziwą historię grupy reporterów z „Boston Globe", którzy w 2002 roku dostali Nagrodę Pulitzera za cykl artykułów o pedofilii w Kościele katolickim. Film zaczyna się w momencie, gdy do gazety trafia nowy dyrektor, jak ktoś go określa: „samotny facet, który nie znosi baseballu". I zaraz na pierwszym kolegium każe dziennikarzom drążyć temat z notatki o księdzu, który przez 30 lat molestował seksualnie młodych parafian.
Dziś tabloidy napisałyby: „Szok! Ksiądz pedofil!". Marty Baron swoim pracownikom powtarzał: „Nie chcę historii jednostkowej, chcę story o systemie". I kilka osób z zespołu doświadczonego reportera Waltera „Robby'ego" Robinsona przez kilka miesięcy przekopywało się przez wycinki prasowe, próbowało dotrzeć do księży, rozmawiało z adwokatami ofiar, które wcale nie chcą się ujawniać, bo były przecież pod presją Kościoła i zwyczajnego ludzkiego wstydu.
Dziennikarskie śledztwo ujawniło, że tylko w Bostonie praktyki pedofilskie uprawiało ponad 70 księży. Wychowany w katolickiej rodzinie McCarthy twierdzi, że sam zadawał sobie pytanie, dlaczego Kościół przez lata zamiatał te sprawy pod dywan, a w tym czasie rosła liczba ofiar.
Ale to nie księża są bohaterami filmu. „Spotlight" jest hołdem złożonym dziennikarstwu. McCarthy sportretował ludzi pełnych pasji, odpowiedzialnych za słowo, sprawdzających każdą informację. Redaktorzy „Boston Globe", jak to dziennikarze, chcieli ujawnić aferę jako pierwsi, a przecież ciągle prosili wydawcę o dodatkowy czas potrzebny do potwierdzenia zarzutów.