A miało być tak pięknie. Kiedy w 2010 r. przyjmowano ustawę o pozwach zbiorowych, ogłoszono, że wreszcie poszkodowani dostali oręż do walki z wielkimi międzynarodowymi korporacjami, wspartymi armią prawników, z którymi w pojedynkę nie mieli żadnych szans na wygraną. Miało być jak w Ameryce. Tam przecież tysiące podobnie pokrzywdzonych przez bank, firmę ubezpieczeniową czy fabrykę mogą się domagać wspólnie milionowych odszkodowań, a sam fakt złożenia takiego pozwu skutecznie dopinguje do zawarcia korzystnej ugody.
Czytaj także: Grupowym pozwem w płot
Nie jest tajemnicą, że inspiracją dla wprowadzenia pozwów zbiorowych była katastrofa budowlana hali Międzynarodowych Targów Katowickich w 2006 r., w której ucierpiały setki osób. Pierwszy taki pozew został złożony w 2011 r., ale sprawa miała swój finał dopiero w tym roku. Owszem, sąd przyznał poszkodowanym i ich rodzinom rację, nie przyznał natomiast odszkodowania, a w dodatku państwo wniosło kasacje od wyroku.
Inne sprawy, których łącznie było kilkaset, m.in. przeciwko instytucjom finansowym, nawet nie doszły do tego etapu. Zatrzymały się na wstępnej fazie rozpoznawania pozwu. Są dławione nadmiernym formalizmem, procedurami, trudnościami z ujednoliceniem wszystkich roszczeń i zwykłą niechęcią sędziów przyzwyczajonych do pozwów jednej osoby czy podmiotu przeciw drugiemu.
Amerykański sen prysnął. Mimo kolejnej nowelizacji ustawy rozszerzającej możliwość składania pozwów zbiorowych nic się do dziś nie zmieniło. Szybko sparzyły się też na tym rozwiązaniu kancelarie prawne, które deklarowały chęć sporządzania takich pozwów i prowadzenia spraw przeciwko bankom, instytucjom ubezpieczeniowym, a nawet koncernom samochodowym, pobierając za to stosowne opłaty wpisowe. Zapowiedzi procesów przeciwko koncernom gigantom były doskonałą promocją dla prawników, którzy uzyskiwali chwilowy rozgłos w mediach. Realne efekty takich działań były jednak mizerne.