W podjęciu decyzji pomogła kuriozalna aktywność sędziowskich rzeczników dyscyplinarnych, takież wypowiedzi premiera Morawieckiego o rzekomym rodowodzie polskich sędziów, brak politycznego dialogu z Komisją i usilne starania pisowskiej większości, by zablokować wykonanie zeszłorocznego wyroku unijnego trybunału w Luksemburgu, który przecież już sygnalizował, że sędziowski system dyscyplinarny w Polsce nie jest do obrony.

Czy ktokolwiek spodziewał się innego obrotu sprawy wobec braku jakiejkolwiek refleksji po stronie Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, która po zeszłorocznym wyroku Luksemburga orzeka jak gdyby nigdy nic? Ta nowo utworzona izba, złożona w większości z osób o prokuratorskiej przeszłości w czerwcu zeszłego roku uchwaliła, że jest legalna i na tym opiera swą prawomocność – podczas gdy eksperci wykazali już, że stanowi ona jakiś rodzaj sądu specjalnego, którego utworzenie byłoby możliwe tylko w czasie wojny. Złośliwi nazywają ją „izbą 40 procent plus" – od sędziowskich uposażeń o 40 procent wyższych niż pensje sędziów SN.

Czytaj też:

Jeśli myślimy o naszej ojczyźnie jako kraju wyznającym te same wartości łączące wspólną Europę – a więc ograniczającą, a nie poszerzającą władzę polityków w sądownictwie – trudno było spodziewać się czego innego.

Decyzja Brukseli jest naturalną konsekwencją wcześniejszej skargi do TSUE ws. systemu dyscyplinarnego dla sędziów w Polsce. System środków dyscyplinarnych nie zapewnia niezależności i bezstronności, a Krajowa Rada Sądownictwa jest wyłoniona w politycznej procedurze przez Sejm, a nie jak wcześniej – przez samorząd sędziowski. Nowe dyscyplinarki nie stały się ani sprawniejsze ani sprawiedliwsze. Dodajmy do tego „ustawę kagańcową", która jest o tym, jak nie wykonać wyroku TSUE. Skutek łatwy do przewidzenia i pytanie bez odpowiedzi: po co nam to było?