"Rzeczpospolita": Nagrał pan więcej płyt solo niż z Guns N’ Roses. Od lat jest pan nieustannie w trasie koncertowej. Pracoholizm?
Pracoholizm nie kojarzy mi się dobrze. Uwielbiam grać koncerty, być na scenie, komponować, jamować, nagrywać płyty. Trudno to nazwać pracą, gdy sprawia tak wielką frajdę. Jestem uprzywilejowany, mogąc robić to, co kocham, na własnych zasadach i zarabiając na tym niezłe pieniądze.
Trasa Guns N’ Roses „Not In This Lifetime” okazała się jedną z najbardziej dochodowych w historii muzyki. W niecałe dwa lata, do końca 2018 r., zespół zarobił 562 mln dol. Może pan przejść na emeryturę.
Od dawna nie muszę już grać dla pieniędzy. I tego nie robię. Ale nie wyobrażam sobie, co miałbym robić innego. Nie ma nic lepszego niż występowanie na żywo przed publicznością. To uczucie nieporównywalne z niczym innym. O wiele bardziej wolę koncertować, niż siedzieć w studiu i nagrywać płyty. W nagrywaniu płyt nie ma tej magii. Odkąd pamiętam, chciałem być w zespole, po to żeby właśnie występować. Moje ulubione płyty to płyty koncertowe. Nie planuję emerytury.
Występował pan w Polsce solo oraz z Guns N’ Roses. Czego możemy spodziewać się tym razem w łódzkiej Atlas Arenie?