Nie całe USA, ale najważniejsi politycy tak, ich prezydent Joe Biden oraz Departament Stanu. Na drugi plan schodzi opinia amerykańskiego Kongresu, który niezależnie od barw politycznych rurze pod Bałtykiem się sprzeciwia. Kongresmeni amerykańscy, nakładając sankcje na firmy i osoby zaangażowane w Nord Stream 2, jak rzadko kto, trafnie zrozumieli znaczenie tego projektu. Jest on narzędziem geopolitycznym Kremla. Pozwoli na zarabianie od Niemiec miliardów potrzebnych do realizacji działań imperialnych, szantażowania słabszych. Gazociąg zagraża bezpieczeństwu Ukrainy oraz flanki wschodniej NATO, osłabia bezpieczeństwo energetyczne Unii Europejskiej. Podobnego zdania do niedawna była i amerykańska dyplomacja.
Joe Biden uległ Angeli Merkel, która kończy wieloletnie kanclerzowanie jako skuteczna strażniczka rurociągu z rosyjskim gazem. Niemcy są dla niego zbyt ważnym partnerem, by dopatrywać się geopolitycznych skutków Nord Stream 2. Dlatego wystarczyła mu obietnica z Berlina, że jak Rosja znowu będzie niegrzeczna, to zostanie ukarana. Nie wiadomo jak. Wiadomo natomiast, jak w przeszłości było z karaniem Rosji – rozzuchwalało tylko Kreml do dalszego testowania Zachodu, przekraczania kolejnych granic. Zablokowanie Nord Stream 2 byłoby natomiast karą odczuwalną, na długie lata. Jak bardzo odczuwalną, nie dowiemy się.
Poza zapewnieniami, że Kreml może się doigrać, ujawnione przez media amerykańskie porozumienie między Waszyngtonem a Berlinem o odblokowaniu rury z rosyjskim gazem brzmi jak umowa biznesowa. Damy Ukrainie miliard z groszami na energetykę, tak jakby utrata przez nią opłat za tranzyt była istotą tego projektu.
Brzmi to jak znane nam od kilkunastu lat niemieckie zaklęcie: chodzi tylko o gospodarkę. Chodzi o to, by nasze, niemieckie firmy, miały tańszy surowiec, żebyśmy mogli jeszcze więcej zarobić i eliminować konkurencję.
Uznanie przez USA takiej zasady stosowanej przez najważniejsze państwo Unii Europejskiej nic dobrego Zachodowi nie wróży. I to w obliczu zagrożeń ze strony anty-Zachodu.