Spektaklowi będą się przyglądać tylko nieliczni. O północy z piątku na sobotę, w deszczową brukselską noc, z masztu przed budynkiem Parlamentu Europejskiego zostanie ściągnięta flaga Zjednoczonego Królestwa. Innego znaku brexitu w europejskiej centrali nie będzie, bo tylko tu na widoku publicznym łopoczą barwy wszystkich krajów członkowskich.
A jednak moment dla Wspólnoty będzie epokowy. Od tej pory integracja, którą dotychczas najlepiej streszczała deklaracja europejskich przywódców z 1993 r. o „coraz ściślejszej Unii" („ever closer Union"), przestanie być jedynym możliwym kierunkiem dziejów, drogą, z której nie ma odwrotu.
Brytyjczycy od lat wysyłali Brukseli ostrzeżenia. Nie chcieli przystąpić do strefy euro, znieść kontroli granicznych w ramach Schengen, podporządkować się Karcie praw podstawowych i wynikających z niej orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. A mimo to do samego referendum rozwodowego w 2016 r. brexit był traktowany na kontynencie jako straszak, którego nie da się brać na poważnie. Tuż przed głosowaniem kanclerz Merkel nie zgodziła się na żadne odstępstwo od pełnej swobody przemieszczania się pracowników, wywołując u Brytyjczyków poczucie braku kontroli własnych granic i zostawiając inicjatora referendum Davida Camerona na lodzie.
Żaden z 27 krajów członkowskich, które pozostają w UE, nie ma atutów Wielkiej Brytanii, jej światowego języka, wpływów kulturowych, położenia geograficznego, wsparcia Ameryki. A jednak jeśli lekcja brexitu nie zostanie starannie i z pokorą przerobiona w Brukseli, nie jest trudno wyobrazić sobie w innym kraju takiej samej jak w Wielkiej Brytanii zmiany nastawienia opinii publicznej do integracji.
Od południa i wschodu zjednoczoną Europę otaczają zubożałe i skorumpowane dyktatury. Oparcie bezpieczeństwa Starego Kontynentu na gwarancjach Ameryki staje się coraz bardziej wątpliwe. Swoje zaś reguły gry chcą światu narzucić komunistyczne Chiny. Zjednoczona Europa wciąż ma więc kolosalne atuty.