Mieliśmy już przejmowanie władzy w Ameryce, które wydawało się do niczego niepodobne. Większość świata z entuzjazmem reagowała przed 12 laty na inaugurację Baracka Obamy. Po dwóch kadencjach bojowego i konserwatywnego George'a W. Busha Obama wydawał się nie tylko liberalnej i progresywnej publiczności wielką zmianą na lepsze. Nadzieje były tak silne, że dostał Pokojową Nagrodę Nobla, zanim się przekonał, czy jest w stanie coś dla pokoju zrobić.
Kim jest George W. Bush w porównaniu z kończącym prezydenturę Donaldem Trumpem? Łagodnym centrystą, który pośpieszył z życzeniami dla Joe Bidena, gdy Trump dopiero się rozgrzewał do walki o odzyskanie „ukradzionego zwycięstwa". Wybory były absolutnie uczciwe, wynik jasny, Biden to dobry człowiek – tak teraz mówi Bush, niegdyś czarny charakter dla sporej części opinii publicznej w Ameryce i innych zakątkach Zachodu. Jeżeli on wyznacza teraz środek, to wiadomo, gdzie jest Trump i jego zagorzali zwolennicy. Trudno o lepszy przykład tego, jak się zmienił ostatnio świat.
Rozpoczynamy więc nową erę. Erę Bidena. Będzie inna niż ta, która się skończyła. Ale zapewne jeszcze w tym roku, może w okolicach dnia, w którym komitet noblowski podejmuje decyzję, kogo nagrodzić, okaże się, że nie tak bardzo inna, jak chcieliby ci, którzy liczą na rewolucję. Nie wszystko złe, co zgotował Trump, da się łatwo odkręcić. I nie wszystko, co zgotował, było złe dla interesów Ameryki i bezpieczeństwa na świecie.
Najgorsze dla wizerunku najważniejszego państwa i trendsettera Zachodu było to, co Trump zrobił, gdy już przegrał, ale nie chciał się z tym pogodzić. Podziałów nie uda się zasypać, nie tylko w USA niepogodzeni z wynikami wyborów są i będą liczni. Ale jest szansa, że do czasu następnych wyborów pod koniec 2022 r., gdy układ sił w Kongresie może się zmienić, podziały wśród Amerykanów zejdą na dalszy plan. Teraz Ameryka będzie miała twarz Bidena. Na razie to powinno wystarczyć.