Proszę mi darować nieco profetyczny charakter komentarza (z góry zastrzegam, że nie mam takich aspiracji), ale moje poglądy na temat majowych wyborów pozostają niezmienne. Tych wyborów nie będzie. Mogłoby do nich dojść tylko w przypadku cudu. Nagłego zatrzymania się pandemii. Ale na cud liczyć raczej nie można.
Dynamika zachorowań ciągle przyspiesza i nawet gdyby w drugiej połowie kwietnia doszło do jej spowolnienia, na wybory nie ma szans. Nie było prawdziwej kampanii, wyłączono wiele form życia społecznego, a władza komunikuje o konieczności pozostania w domu. Opór społeczny przeciw tym wyborom jest gigantyczny i będzie narastał, niezależnie od iście nietzscheańskiej woli mocy, jaką prezentuje prezes Jarosław Kaczyński. Nie złoży się to wszystko po prostu w społeczny, polityczny, a przede wszystkim epidemiczny klimat, który pozwoliłby ruszyć ludziom bezpiecznie do urn czy skrzynek pocztowych, jak chce tego od niedawna partia rządząca. Zatem z wyborami – uwaga! – w maju należy się pożegnać.
Ale to dotyczy tylko maja, a nie wyborów. Te pewno się odbędą w terminie późniejszym. Kiedy? W jakim trybie? Kwestię jako trudny problem do rozwiązania pozostawię klasie politycznej, a zwłaszcza liderom Prawa i Sprawiedliwości, wszak to oni rządzą. A teraz sprawa najważniejsza. Skoro wybory się odbędą, choć nie wiadomo kiedy, fundamentalnym błędem opozycji jest próba ich zbojkotowania.
Potencjalny bojkot – przerwanie kampanii wyborczej – ze strony na przykład kandydatki największej partii opozycyjnej tylko demobilizuje jej elektorat. Widać to w badaniach. Pozycja Małgorzaty Kidawy-Błońskiej w sondażach słabnie. To osłabienie przełoży się za chwilę (pisze o tym również Marek Migalski) na osłabienie wyników Platformy Obywatelskiej. Czy w istocie o to chodzi jej liderom?