Czas był trudny, pomoc niezbędna: Moskale plądrowali Wilno, Szwedzi Warszawę i Kraków. Na Ukrainie Chmielnicki oddał się w opiekę Rosji i razem z nią brał odwet na znienawidzonych Lachach. Kolejna fala zarazy zabijała żołnierstwo, a zwłaszcza głodujących wieśniaków i miejski plebs. Polska miała wyjść z potopu jeszcze bardziej zniszczona i osłabiona niż z okupacji niemieckiej w XX wieku.
Tekst królewskiej przysięgi napisał jezuita Andrzej Bobola, późniejszy święty, uznany za jednego z patronów Polski. Ślubował król między innymi, że poprawi położenie chłopów i mieszczan, jeśli tylko Matka Boża wybawi ojczyznę od obcego najazdu. I tak się stało: rok ślubowania to przełom w wojnie ze Szwedami, z Moskwą udało się zawrzeć chwilowy rozejm, Rakoczy – choć zachęcany przez Radziwiłła – zwlekał ze swoim najazdem. Ale położenie chłopów i mieszczan coraz bardziej się pogarszało, nie uczyniono nic dla ulżenia ich wyzyskowi. Co więcej, Jan Kazimierz 12 lat później zrzekł się korony, a czarę goryczy przelał skierowany przeciw niemu – zwycięski, ale przy tym bezsensownie morderczy – rokosz Lubomirskiego, gdy po pomyślnej dla nich bitwie pod Mątwami rokoszanie wyrżnęli kilka tysięcy wziętych do niewoli żołnierzy królewskich. O tym – obcym polskiej tradycji – akcie okrucieństwa milczy podręcznikowa wersja historii, podobnie jak o plebejskim akcencie królewskiej przysięgi. 300 lat później – z inicjatywy internowanego jeszcze prymasa Wyszyńskiego – odnowiono królewskie śluby, tym razem na Jasnej Górze, zapominając oczywiście o złamanej obietnicy dla chłopów i mieszczan.
Jak potoczyły się dzieje – wiemy. Przecież za tak wiarołomną przysięgę szlag trafiłby nie tylko krewką Żydówkę, ale nawet sentymentalną Słowiankę. Jak ją teraz błagać w czasach zarazy? Królowa nie jest jednak małostkowa ani pamiętliwa: w XX wieku uratowały nas dwa cudy nad Wisłą: w 1920 i 1989 roku. Pocieszamy się jak zawsze: jakoś to będzie...