Tym razem miały o tyle większy sens, że musiało upłynąć aż cztery i pół roku, aby Brytyjczycy w końcu dowiedzieli się, za czym dokładnie głosowali stawiając w referendum w czerwcu 2016 r. na rozwód ze Wspólnotą.

Czytaj także:

Twardego brexitu nie będzie. Jest porozumienie Londynu z UE

Ale wbrew temu, co mówi Boris Johnson, to nie jest umowa, która nakreśla świetlaną przyszłość dla poddanych Elżbiety II. Trzeba raczej mówić o próbie uratowanie choć niewielkiej części korzyści, jakie królestwo czerpało z przynależności do zjednoczonej Europy. Od 1 stycznia będą one w końcu mniejsze od tych, które są zapisane w układach o współpracy między Brukselą a Ukrainą czy Turcją.

Umowa zasadniczo eliminuje cła w handlu towarami między kontynentem a Wyspami, ale już nie samą ich kontrolę, która staje się niezbędna, skoro każda ze stron będzie stosowała teraz własne normy i regulacje. Kolejki ciężarówek w Dover zatem nie znikną.

Co ważniejsze, pominięto w porozumieniu kluczowy dla Wielkiej Brytanii sektor usług, jak choćby finanse, które stanowiły o potędze londyńskiego City. Od tej pory Brytyjczycy nie będą mogli swobodnie do Unii podróżować, tu się osiedlać i pracować. Zasadniczo ograniczona będzie wymiana studentów. Wyschnie potok tanich emigrantów najpierw z Polski, a potem Rumunii i Bułgarii, który tak bardzo przyczyniał się do rozwoju brytyjskiej gospodarki.

Johnson twierdzi, że tego wymagało odzyskanie “suwerenności” i ucieczka z coraz bardziej integrującej się Unii. Prawda jest jednak bardziej złożona. Pozostając we Wspólnocie, Londyn miał wpływ na jej rozwój. Mógł dbać o to, aby nie wypracowała własnej polityki obronnej i odcięła więzi z Ameryką. Forsowany przez Margaret Thatcher pomysł jednolitego rynku pchnął z kolej rozwój integracji w kierunku gospodarczego liberalizmu. A sieć sojuszy m.in. w Europie Środkowej, jaką zawiązała brytyjska dyplomacja, równoważył rosnąć potęgę Niemiec.

Teraz wszystkich tych instrumentów Wielka Brytania mieć nie będzie. Musi wręcz bardzo uważać, aby nie zostać zmarginalizowanym krajem średniej wielkości na obrzeżach Europy. Choć Johnson wielokrotnie podkreślał, że w imię wspomnianej suwerenności nie zgodzi się na podjęcie zobowiązań do stosowania unijnych norm towarów, to przecież aby móc utrzymać ich eksport na kontynent, brytyjskie firmy i tak będą musiały przestrzegać brukselskich regulacji. W ostatnim roku inwestycje zagraniczne na Wyspach spadły już o blisko 1/3: sygnał, że Zjednoczone Królestwo po brexicie jest dużo mniej atrakcyjne dla zagranicznego biznesu niż przed nim. Londyn nie może sobie pozwolić na dalsze załamanie tej opinii.

Ale zrzucanie całej winy za ten fatalny bilans tylko na Borisa Johnsona byłoby niesprawiedliwe. Pod kierunkiem wiecznie wahającego się w sprawie Unii Jeremy’ego Corbyna Partia Pracy nie zaoferowała przecież Brytyjczykom żadnej realnej alternatywy, gdy już po referendum decydowało się, czym tak naprawdę ma być brexit. To doprowadziło do spektakularnego sukcesu Torysów w wyborach w grudniu 2019 r., przez co Johnson mógł sam zdecydować, jak będzie wyglądała przyszłość kraju. Wreszcie ogromna wina ciąży na Davidzie Cameronie, który po narzuceniu drastycznych oszczędności, aby przełamać kryzys finansowy 2010 r. stał się zakładnikiem radykalnej Partii Niepodległościowej Zjednoczonego Królestwa Nigela Farage’a i podjął tragiczną w skutkach decyzję o rozpisaniu referendum.

Kiedy i czy w ogóle Zjednoczone Królestwo się z tego podniesie, nie wiadomo. Nie jest nawet pewne, czy jego 313 letnia historia szybko nie dobiegnie końca. Szkocja, ale też Irlandia Północna chcą mieć coraz mniej wspólnego z rządzonym przez Borisa Johnsona Londynem. A kraje Unii, które mogły zastanawiać się nad pójściem w ślady Brytyjczyków, na długo wybiły to sobie z głowy.