W brytyjskim referendum, które odbyło się w czerwcu 2016 roku, zwolennicy opuszczenia Unii Europejskiej wygrali w proporcji 52:48. Szok w Zjednoczonym Królestwie był ogromny. Bo przecież mało kto, włącznie z jedną głównych postaci brexitowej kampanii, Borisem Johnsonem, przypuszczał, że w te wszystkie argumenty za opuszczeniem UE może uwierzyć większość społeczeństwa.
Czytaj także: Lekcja historii dla pana prezydenta
Przeciętny zwolennik wyjścia z Unii był mężczyzną w „późnym wieku średnim", pochodzącym z klasy robotniczej i mieszkającym w małym lub średnim mieście. To taki właśnie wyborca uwierzył najmocniej w argumenty o imigrantach, którzy kradną pracę (w tym kontekście głównie występowali Polacy), i o zagrożeniu płynącym z krajów ogarniętych kryzysem, takich jak Grecja czy Hiszpania. „A dlaczego my mamy za nich płacić?" – pytali Brytyjczycy i nakręcali spiralę zbudowaną przez architektów brexitu. Hasłem, które zagrzewało ich do boju, było „odzyskajmy kontrolę". Czy taki scenariusz może powtórzyć się w Polsce?
– Wspólnota jest potrzebna tutaj, w Polsce, dla nas – własna, skupiająca się na naszych sprawach, bo one są dla nas sprawami najważniejszymi; kiedy nasze sprawy zostaną rozwiązane, będziemy się zajmować sprawami europejskimi. A na razie, niech nas zostawią w spokoju i pozwolą nam naprawić Polskę, bo to jest najważniejsze – przekonywał prezydent Andrzej Duda podczas wiecu w Leżajsku.
Może to być wyraźny sygnał, że głowa naszego państwa zaczęła realizować eurosceptyczną strategię. Tym bardziej, że jego słowom towarzyszyło zapewnienie o budowaniu „normalnej Polski", w kontrze do „wymyślonej Wspólnoty". A to retoryka bliźniaczo podobna do tej, która przeorała Wielką Brytanię.