Część prawicowych polityków i komentatorów nie posiadała się z oburzenia na prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz z powodu wydanej we środę decyzji o zakazie Marszu Niepodległości. Rachunek był prosty: skoro prawica nie lubi Gronkiewicz-Waltz, to każda jej decyzja musi być zła. Nie słychać było za to z prawej strony oburzenia decyzją prezydenta Andrzeja Dudy i premiera Mateusza Morawieckiego, którzy postanowili zorganizować państwowy marsz, który ma przejść tą samą trasą, w tym samym czasie. Odpowiednie zgłoszenie tuż przed upływem terminu zgłosiło Dowództwo Garnizonu Warszawa, co oznacza, że nawet w przypadku przedłużania się sądowej batalii o prawo do organizacji Marszu Niepodległości, i tak nie będzie się on mógł odbyć. Nie sposób legalnie zarejestrować manifestacji np. pod Grobem Nieznanego Żołnierza 1 września czy 15 sierpnia, podobnie 11 listopada.
Nie da się jednak bronić decyzji rządu, krytykując decyzję prezydent stolicy. I na odwrót. Cel działań zarówno prezydent Warszawy, jak i obozu PiS jest taki sam: nie dopuścić do tego, by narodowcy byli gospodarzami marszu w stolicy. Zarówno stołeczny ratusz, jak i rząd mieli obawy, że organizatorzy nie są w stanie zapobiec dołączeniu do marszu osób, które odwołują się do zakazanych prawem ideologii. Jak pisała „Rzeczpospolita" we środę, do rządu docierały informacje ze służb o tym, że grupy skrajnie prawicowe z sąsiednich krajów wybierają się do stolicy 11 listopada. Nie rozstrzygając, czy decyzja prezydent Warszawy czy obozu rządzącego ogranicza konstytucyjne prawo do działania i manifestowania, czy też wynikała z realnych sygnałów dotyczących bezpieczeństwa imprezy, trzeba stwierdzić, że na trzy dni przed jej organizacją znaleźliśmy się w politycznym klinczu.
Ale najpoważniejszym problemem jest to, że z każdą chwilą rośnie napięcie przed niedzielnymi uroczystościami. Narodowcy twierdzą, że bez względu na decyzję sądu i ratusza, zamierzają ruszyć w o 14 Alejami Jerozolimskimi. Rząd na tę imprezę wyśle wojsko, policję, Służbę Ochrony Państwa i wszystkie siły, którymi dysponuje. To kwestia bezpieczeństwa i powagi całego państwa.
Ale decyzje podejmowane przez prezydent stolicy, jak i te podjęte ostatnio przez rząd obarczone są gigantycznym politycznym ryzykiem. Hanna Gronkiewicz-Waltz zabroniła marszu w ostatnim możliwym terminie. Tym samym odbiła piłeczkę na stronę obozu władzy – bo to minister spraw wewnętrznych jest odpowiedzialny za zachowanie bezpieczeństwa i porządku poprzez podległe mu służby. Politycznie sprytne, bo stawia PiS w kłopocie, ale pokazuje, że chodzi też o rozgrywkę czysto partyjną, a nie wyłącznie o bezpieczeństwo mieszkańców stolicy.
Wist rządu z ogłoszeniem państwowych uroczystości był ucieczką do przodu. Ale – jeśli rzeczywiście był przygotowywany wcześniej – wykonano go również w ostatnim możliwym terminie, zostawiając bardzo ograniczone pole manewru. A słysząc zachęty ze strony ideologów skrajnej prawicy np. Jacka Międlara do tego, by nie dopuścić do przejęcia marszu przez prezydenta Andrzeja Dudę, można mieć obawy o to, czy będzie to radosne świętowanie czy też bitwa organów państwa z narodowcami. I zamiast radosnego oczekiwania na stulecie odzyskania niepodległości, rośnie niepokój, czy święto nie zamieni się w zwykłą burdę.