100-lecie odzyskania niepodległości to tylko pozornie okazja do świętowania i czerpania satysfakcji z wielkiego dzieła, jakim było sklejenie z trzech odmiennych organizmów jednej gospodarki narodowej, która po wzlotach i upadkach przeżywa w ostatnim ćwierćwieczu okres niebywałej koniunktury. Tak naprawdę 100-lecie to pretekst do zastanowienia się, dokąd zmierzamy i jak biec szybciej, by „tłuste koty Zachodu" dogonić, a może nawet przeskoczyć.
To szukanie odpowiedzi, jak spełnić ambicje młodego pokolenia, któremu nie wystarczy to, co my osiągnęliśmy. Moi dwudziestokilkuletni synowie chcą żyć jak rówieśnicy w najlepiej rozwijających się krajach Zachodu. Owszem, znają „Misia", te opowieści o sklepach, w których tylko ocet, o nocnych kolejkach do mięsnego i hiperinflacji pochłaniającej pensję szybciej niż krokodyl mięso w zoo. Ale dla nich to tylko historia, moja historia. Oni chcą mieć własną.