Wycięcie 57-letniemu pacjentowi zdrowej nerki zamiast chorej, zaatakowanej przez nowotwór, jakie miało miejsce ostatnio w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym we Wrocławiu, to nie pierwszy taki przypadek. Przed czterema laty w jednej z warszawskich klinik onkologicznych wydarzyło się dokładnie to samo. Wówczas sprawa także dotyczyła mężczyzny. Wszystko przez to, że ktoś zrobił błędny wpis w dokumentacji medycznej i źle zaznaczył organ do wycięcia.
Takie przypadki dowodzą, że w polskich szpitalach cały czas brakuje procedur bezpieczeństwa. A nawet jeśli są, to zawodzą. W odpowiedzi bowiem na pomyłkę w Warszawie była minister zdrowia Ewa Kopacz jeszcze w 2011 r. zaleciła wyznaczenie na oddziałach szpitalnych koordynatorów oraz prowadzenie przez nich okołooperacyjnych kart kontrolnych dla pacjentów poddawanych zabiegom. Początkowo miał być to obowiązek obwarowany przepisami, który jednak późnej przeszedł w zalecenie.
Od tamtego czasu procedury bezpieczeństwa wdrożyła u siebie mniejsza część szpitali. Z danych ministerialnej agendy – Centrum Monitorowania Jakości w Ochronie Zdrowia – wynika, że na 800 szpitali procedurę karty okołooperacyjnej wdrożyło ok. 200. Karta miała zapobiegać nieszczęśliwym wypadkom. We wrocławskim szpitalu klinicznym, jak informuje jego rzeczniczka prasowa, kartę dyrekcja także wdrożyła. Procedura jednak zawiodła.