Mike Nichols nie Żyje

Zmarł Mike Nichols, znakomity reżyser, scenarzysta, producent. „Kto się boi Virginii Woolf?", „Absolwent", „Paragraf 22", „Porozmawiajmy o kobietach", „Silkwood", „Pracująca dziewczyna", „Klatka dla ptaków", „Barwy kampanii" - pisze Barbara Hollender.

Aktualizacja: 20.11.2014 20:20 Publikacja: 20.11.2014 18:41

Zdobywca Oscara za film „Absolwent”?i Emmy za „Anioły w Ameryce”, reżyser „Wilka” czy „Bliżej” zmarł

Zdobywca Oscara za film „Absolwent”?i Emmy za „Anioły w Ameryce”, reżyser „Wilka” czy „Bliżej” zmarł w wieku 83 lat.

Foto: PAP/EPA

Filmy te weszły do historii kina. Ich siła polega także na tym, że Mike Nichols, jeden z najambitniejszych twórców Hollywoodu, łączył amerykańską perfekcję warsztatową z europejskim podejściem do sztuki filmowej.

Urodził się w 1931 roku w Niemczech, w żydowskiej rodzinie. Jego rodzice tuż przed wybuchem II wojny światowej wyemigrowali do USA. Nichols studiował na uniwersytecie w Chicago, potem występował jako aktor. Za autorskie przedstawienie komediowe, które pokazał na Broadwayu dostał w 1961 roku nagrodę Grammy. Dwa lata później nagrodą Tony uhonorowano jego teatralny debiut reżyserski „Barefoot in the Park" według Neila Simona. Broadway go pokochał, ale jego ciągnęło kino. I stał się swego rodzaju cud, bo debiutant zrealizował film „Kto się boi Virginii Woolf?", z wielkimi gwiazdami Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem w rolach głównych.

— Zadebiutowałem właśnie dzięki nim — opowiadał mi kiedyś w rozmowie. — To Elizabeth Taylor, która znała mnie z teatru, namówiła producentów, żeby powierzyli mi reżyserię „ Kto się boi Virginii Woolf". A mnie ta propozycja szalenie zafrapowała. Wiedziałem, że potrafię zaadaptować sztukę Albee'ego na ekran, bo ją czułem, rozumiałem, była mi bardzo bliska.

Z warsztatem poradził sobie świetnie, choć nigdy przecież nie studiował reżyserii filmowej, nie był pan też asystentem przy żadnym filmie. Sam tłumaczył:

— Szybko zdałem sobie sprawę z różnic między reżyserią filmową i teatralną. Na deskach scenicznych opowiada się jednocześnie o wszystkich. Jeśli więc każdego aktora ustawi się w odpowiednim miejscu i da mu się właściwe wskazówki, to już jest w porządku. Na scenie widz ogarnia całość sytuacji, w kinie widzi tyle, ile się mu pokaże. Dlatego film jest znacznie bardziej subiektywny. W nim może liczyć się tylko jeden bohater, kamera może śledzić tylko jego. Kino jest snem, dlatego tak ważny jest w nim nastrój opowieści. Jeśli się to zrozumie, to dalej już jest dość prosto.

Jego kolejny film „Absolwent" zdobył Oscara i Złoty Glob, a dla całego pokolenia, nie tylko zresztą za oceanem stał się dziełem kultowym, jednym z najważniejszych manifestów kontestacji, przepełnionym ironicznym spojrzeniem na amerykańską klasę średnią lat 60. Historia świeżo upieczonego absolwenta college'u, uwodzącej go dojrzałej pani domu i jej córki, która — zakochana w chłopaku — nie zdaje sobie sprawy, że jest rywalką własnej matki w chwili premiery uznana została za bardzo śmiałą pod względem obyczajowym. Dzisiaj nie wydaje się już „rewolucyjna", ale ciągle jest interesująca. Warto wrócić do tego filmu i dlatego, że to on właśnie wylansował nową gwiazdę, a raczej antygwiazdę amerykańskiego kina — Dustina Hoffmana.

Erotyczne doświadczenia absolwentów uczelni stały się też tematem nakręconego cztery lata później, wyciszonego filmu „Porozmawiajmy o kobietach". Tym razem reżyser posunął się jeszcze dalej w przełamywaniu obyczajowego tabu. Opowiedział o 20 latach fantazji erotycznych dwóch kolegów z jednego pokoju w akademiku. Akcja zaczyna się pod koniec lat 40. i ciągnie się aż do początku lat 70. „Porozmawiajmy o kobietach" jest tragikomedią o niespełnieniach seksualnych, pogoni za mrzonkami, niedopasowaniu do świata, które nie mija z wiekiem. I tutaj również można znaleźć znakomitą kreację aktorską – Jacka Nicholsona.

Właściwie niemal każdy kolejny film Mike'a Nicholsa stawał się wydarzeniem. Mocny „Paragraf 22", sensacyjny „Silkwood" z polityczno-gospodarczym tłem, zabawna „Pracująca dziewczyna". Nichols potrafił zrobić kino polityczne jak „Barwy kampanii", gdzie kampanię reelekcyjną prezydenta zakłócają plotki o jego romansach. Ten film był dość szczególny, bo Nichols nie opowiadał o prezydencie fikcyjnym, ani o prezydencie zdetronizowanym, jak w przypadku obrazów z serii Watergate, lecz o obecnie pełniącym urząd.

Nawet jeśli w tym filmie nie padało nazwisko Billa Clintona, to każdy widz wiedział, o kogo chodzi. John Travolta był nawet ucharakteryzowany na Clintona, porusza się jak on i mówił jego lekko zachrypniętym głosem. Nichols nie rzucał jednak w uwikłanego w seks-aferę Clintona kamieniem. Mówił o pruderii amerykańskiego społeczeństwa, roli mediów, ale też o gubieniu młodzieńczych ideałów.

Jednocześnie Mike Nichols potrafił przejmująco opowiadać o cierpieniu, śmierci. Jego „Wit" (niefortunnie przetłumaczony na polski jako „Dowcip") to jeden z najbardziej wstrząsających filmów o umieraniu, jakie widziałam. Z rewelacyjną Emmą Thomson w roli chorej na raka intelektualistki, świadomej własnego kresu.

Mike Nichols zawsze szedł swoją drogą, nie wpisywał się w ogólnie obowiązujące trendy. Kiedy modne były ckliwe opowiastki o miłości, zrealizował „Kto się boi Virginii Woolf?" i „Absolwenta". Kiedy ekrany zalane były filmami katastroficznymi, zrobił wyciszone „Porozmawiajmy o kobietach". Gdy triumfy święciły komedie science-fiction, zaproponował widzom film polityczny „Barwy kampanii".

Był też jednym z pierwszych reżyserów, którzy wyczuli siłę telewizyjnego mini-serialu. Dzisiaj takie produkcje HBO święcą ogromne triumfy. Mike Nichols już w 2006 roku zrealizował dla tej stacji miniserial „Anioły w Ameryce" według głośnej sztuki Tony Kushnera o ludziach chorych na AIDS, którzy walczą nie tylko z własną niemocą, lecz również z ostracyzmem otoczenia.

Był jeden temat, którego nigdy nie poruszył. To nazizm i Holocaust.

— Nie potrafiłem się do tych spraw zbliżyć — tłumaczył mi. — Miałem robić „Wybór Zofii", zwłaszcza, że pisarz William Styron jest moim przyjacielem. Myślałem o tym filmie bardzo długo, ale nie mogłem się przełamać. Wyobrażałem sobie siebie w czasie zdjęć, wykrzykującego: „Wszyscy Żydzi na prawą stronę kamery". Kiedy obejrzałem „Listę Schindlera" pomyślałem, że powinienem coś takiego nakręcić. Ale nie wiem, czy zrobiłbym to tak dobrze jak Steven Spielberg. On znalazł cząstkę siebie wśród tych sześciu milionów, znalazł tam swoje własne serce. Ja też jestem z tamtą tradycją związany, ale mnie ta świadomość paraliżuje. Kiedy myślę o Holocauście, zaczynam czuć się tak, jakbym żył w pożyczonym czasie. Myślę: „To mogłem być ja. Mogłem z nimi być". Dlatego nie potrafiłbym stanąć za kamerą, żeby inscenizować sceny zagłady.

Mike Nichols nie wyglądał na swój wiek. Pełen energii, stale opalony, pełen energii. Pracował do końca. W 2005 roku dostał Złoty Glob za reżyserię filmu „Bliżej", w 2007 roku pokazał dramat biograficzny „Wojna Charliego Wilsona". Jeszcze w tym roku produkował dokument „Crescendo! The Power of Music".

Poza kinem miał inną wielką pasję. Kiedy podczas naszej rozmowy dowiedział się, że jestem Polką, natychmiast zapytał: „A zna pani Janów Podlaski?" Okazało się, że był w Polsce kilkanaście razy. Przyjeżdżał do janowskiej stadniny kupować konie.

— Czystej krwi araby — chwalił się. — Macie najpiękniejsze konie na świecie. To one dały początek mojej hodowli. Dzisiaj mam około 100 zwierząt własnych, a także kilkaset, które właściciele u nas trzymają. Konie są moim hobby. Ponieważ jednak jest to pasja droga, musi na siebie zarobić. I nie ukrywam, że zarabia, a nawet przynosi zysk.

Spytałam tego artystę, jaką radę dałby dzisiaj młodym filmowcom, dopiero wchodzącym w zawód. — Nie tak dawno prosił mnie o taką radę kolega z teatru, który miał szansę po raz pierwszy stanąć za kamerą — odpowiedział. — Powiedziałem mu: „Zamknij się na tydzień w domu, usiądź przed magnetowidem i obejrzyj 50 razy film Stevensona „A Place in the Sun" oraz 50 razy „Personę". Po tym tygodniu będziesz przygotowany do zdjęć.

Mike Nichols zmarł 19 listopada. Miał 83 lata. Jego pogrzeb, jak zapowiedziała rodzina, odbędzie się w gronie najbliższych.

Barbara Hollender

Filmy te weszły do historii kina. Ich siła polega także na tym, że Mike Nichols, jeden z najambitniejszych twórców Hollywoodu, łączył amerykańską perfekcję warsztatową z europejskim podejściem do sztuki filmowej.

Urodził się w 1931 roku w Niemczech, w żydowskiej rodzinie. Jego rodzice tuż przed wybuchem II wojny światowej wyemigrowali do USA. Nichols studiował na uniwersytecie w Chicago, potem występował jako aktor. Za autorskie przedstawienie komediowe, które pokazał na Broadwayu dostał w 1961 roku nagrodę Grammy. Dwa lata później nagrodą Tony uhonorowano jego teatralny debiut reżyserski „Barefoot in the Park" według Neila Simona. Broadway go pokochał, ale jego ciągnęło kino. I stał się swego rodzaju cud, bo debiutant zrealizował film „Kto się boi Virginii Woolf?", z wielkimi gwiazdami Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem w rolach głównych.

Pozostało jeszcze 89% artykułu
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Materiał Promocyjny
Garden Point – Twój klucz do wymarzonego ogrodu
Wydarzenia
Czy Unia Europejska jest gotowa na prezydenturę Trumpa?
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!