Filmy te weszły do historii kina. Ich siła polega także na tym, że Mike Nichols, jeden z najambitniejszych twórców Hollywoodu, łączył amerykańską perfekcję warsztatową z europejskim podejściem do sztuki filmowej.
Urodził się w 1931 roku w Niemczech, w żydowskiej rodzinie. Jego rodzice tuż przed wybuchem II wojny światowej wyemigrowali do USA. Nichols studiował na uniwersytecie w Chicago, potem występował jako aktor. Za autorskie przedstawienie komediowe, które pokazał na Broadwayu dostał w 1961 roku nagrodę Grammy. Dwa lata później nagrodą Tony uhonorowano jego teatralny debiut reżyserski „Barefoot in the Park" według Neila Simona. Broadway go pokochał, ale jego ciągnęło kino. I stał się swego rodzaju cud, bo debiutant zrealizował film „Kto się boi Virginii Woolf?", z wielkimi gwiazdami Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem w rolach głównych.
— Zadebiutowałem właśnie dzięki nim — opowiadał mi kiedyś w rozmowie. — To Elizabeth Taylor, która znała mnie z teatru, namówiła producentów, żeby powierzyli mi reżyserię „ Kto się boi Virginii Woolf". A mnie ta propozycja szalenie zafrapowała. Wiedziałem, że potrafię zaadaptować sztukę Albee'ego na ekran, bo ją czułem, rozumiałem, była mi bardzo bliska.
Z warsztatem poradził sobie świetnie, choć nigdy przecież nie studiował reżyserii filmowej, nie był pan też asystentem przy żadnym filmie. Sam tłumaczył:
— Szybko zdałem sobie sprawę z różnic między reżyserią filmową i teatralną. Na deskach scenicznych opowiada się jednocześnie o wszystkich. Jeśli więc każdego aktora ustawi się w odpowiednim miejscu i da mu się właściwe wskazówki, to już jest w porządku. Na scenie widz ogarnia całość sytuacji, w kinie widzi tyle, ile się mu pokaże. Dlatego film jest znacznie bardziej subiektywny. W nim może liczyć się tylko jeden bohater, kamera może śledzić tylko jego. Kino jest snem, dlatego tak ważny jest w nim nastrój opowieści. Jeśli się to zrozumie, to dalej już jest dość prosto.