Kryzys na Heathrow, z którym Brytyjczycy uporali się szybciej niż oczekiwano, doskonale pokazuje mechanizmy, jakie w takim wypadku działają. I jakie nie zadziałały.
Wymiar kryzysu zależy oczywiście od rozmiarów lotniska bądź linii lotniczej. Amerykanie przeżyli jeszcze większa traumę w 2001 roku, podczas ataków terrorystycznych 11 września. To też był kryzys globalny. I tak jak teraz był odczuwalny na wszystkich kontynentach.
Pożar na Heathrow. Problem dużego lotniska staje się problemem wszystkich
Dla przewoźników przeniesienie nawet niewielkiej liczby połączeń z jednego lotniska na inne zazwyczaj ma efekt kaskadowy. — Wtedy nie myśli się o operacjach wykonywanych w ciągu tylko jednego dnia, ale o całkowitym powrocie do normalności i przywróceniu całego systemu. Przewoźnicy muszą wiedzieć, gdzie są ich pasażerowie i ich bagaże, gdzie znajdują się załogi, jakie samoloty i gdzie będą potrzebne. I to nie tylko jutro czy pojutrze, ale przez wszystkie najbliższe dni, zanim sytuacja się unormuje — mówił teraz w CNN Michael McCormick, profesor zarządzania w lotnictwie na Embry‑Riddle Aeronautical University, który zarządzał federalną przestrzenią powietrzną w czasie terrorystycznych ataków w Nowym Jorku w 2001 roku.
Czytaj więcej
Londyńskie lotnisko Heathrow znów przyjmuje samoloty. W informacjach podaje, że w sobotę, 22 marca, jest w stanie przywrócić 85 proc. rozkładu.
Każda linia ma także grupę ludzi, którzy są odpowiedzialni za rozwiązanie sytuacji kryzysowej. Przez większość czasu nie mają oni wiele zajęć, chociaż sytuacje mikrokryzysowe zdarzają się praktycznie codziennie, jak chociażby opóźnienia z powodu tłoku w powietrzu, złej pogody, awarii samolotu czy awanturującego się pasażera, który opóźnia start bądź zmusza załogę do nieplanowego lądowania.