Zanotowana w Gwinei i sąsiednich krajach Afryki Zachodniej fala zachorowań na wywołaną wirusem ebola nieuleczalną i w większości przypadków śmiertelną gorączkę krwotoczną oznacza, że zagrożona jest już cała zachodnia Afryka.
Pierwsze przypadki wykryto w okolicach miasta Guéckédou przy granicy z Liberią i w słabo zaludnionych regionach w głębi kraju. Miało to dwojaki skutek. Po pierwsze, badania prowadzone były opieszale i nawet transport próbek w odludnych, leśnych zakątkach Gwinei był utrudniony. Po drugie, władze, obawiając się wybuchu paniki, starały się uspokajać ludzi i nie ujawniać wykrycia śmiertelnego wirusa w nadziei, że epidemia wygaśnie, zanim zdąży dotrzeć na gęsto zaludnione wybrzeże Atlantyku.
Kiedy jednak po trzech tygodniach liczba ofiar śmiertelnych sięgnęła 80, prawdy nie dało się już dłużej ukrywać. W zeszły piątek dowody na pojawienie się choroby w stolicy były już tak ewidentne, że głos zabrać musiał prezydent Alpha Condé. W niedzielnym przemówieniu wezwał Gwinejczyków do zachowania spokoju i nieulegania panice. Zdaniem władz konieczne jest podniesienie standardów sanitarnych np. poprzez spożywanie tylko butelkowanej lub filtrowanej wody oraz dezynfekcję sanitariatów (wirus jest wrażliwy na środki odkażające zawierające fenol i alkohol metylowy).
Tyle że uspokajające komunikaty osiagają efekt przeciwny do oczekiwanego. Tym bardziej że jeszcze tydzień temu mieszkańcy 2-milionowego Conakry słyszeli zapewnienia rządu, że wykryte w stolicy przypadki zachorowań na „chorobę o objawach podobnych do gorączki krwotocznej" nie były wywołane przez wirusa eboli.
Organizacja Lekarze bez Granic (MSF) uważa, że rzeczywistych przypadków zarażenia jest znacznie więcej, niż podają władze. Aktywiści MSF zorganizowali dwa szpitale polowe na południu kraju, jednak zapewnienie właściwego poziomu opieki medycznej w bardzo ubogim państwie jest praktycznie niemożliwe.