Ku niedowierzaniu całej Europy, Polska i Węgry chcą zablokować przyjęcie tego budżetu, na szkodę własnych społeczeństw i społeczeństw pozostałych 25 państw członkowskich. Rzekomo w imię suwerenności, w co akuratnie w Europie nikt nie wierzy. Szykuje się katastrofa, a polski premier mówi o ryzyku rozpadu Unii Europejskiej. Widać woli, aby Unia się rozpadła, niż aby Polska przestrzegała dobrowolnie przyjętych zasad członkostwa.
I co na to wszystko polski minister spraw zagranicznych? Jeśli jest, bo to nie jest pewne.
Rzut oka na stronę ministerstwa świadczy o tym, że w tym dramatycznym dla Polski momencie, momencie, w którym decyduje się być albo nie być Polski w zjednoczonej Europie, polski minister się tym nie zajmuje. Jest nieobecny w chwili dla Polski historycznej. Ale też trudno się dziwić. Ministerstwo spraw zagranicznych nie zajmuje się Unią Europejską. Na oficjalnej stronie MSZ o jej istnieniu dowiadujemy się (zakładka „strategia”) z hasła… Bałkany Zachodnie. Nie, to nie żart. W sprawach żywotnych dla polskich interesów, w sprawie, która leży w centrum polskiej racji stanu, minister spraw zagranicznych nie ma nic do powiedzenia. Zwyczajnie abdykował. A przecież to właśnie ministrowie i ministerstwa spraw zagranicznych są w Europie od zawsze od racji stanu. W Europie, ale już nie w Polsce. Abdykacja ministra spraw zagranicznych w tej sprawie w czasach „burzy i naporu” świadczy o głębi atrofii polskiej polityki zagranicznej po 2015 roku. Jak wynika z oficjalnej strony resortu, minister zajmuje się jedynie administrowaniem niektórych stosunków zewnętrznych Polki.
Gdyby był minister spraw zagranicznych z prawdziwego zdarzenia, powiedziałby premierowi i innym ważnym osobom w państwie, że zgodnie z prawnomiędzynarodową definicją suwerenności „Każde państwo ma obowiązek w pełni stosować się w dobrej wierze do swoich międzynarodowych zobowiązań”. Traktat akcesyjny i traktaty europejskie nakładają na Polskę obowiązek przestrzegania dobrze tam zdefiniowanych zasad praworządności. Do takiej Unii Polska dobrowolnie wchodziła. To jedna z różnic między UE a blokiem komunistycznym: do niego ani się nie wchodziło, ani nie wychodziło dobrowolnie. Polska wie o tym aż nadto dobrze. Ale skoro nie wie o tym ani premier, ani wicepremier (ani prezydent), to minister powinien im to przypomnieć. jeśli jest. Gdyby był minister spraw zagranicznych, powiedziałby premierowi, że w Unii nie ma „różnych porządków prawnych” (premier w Budapeszcie). Porządek prawny w państwach Unii jest uregulowany w wyżej wspomnianych traktatach. Jest jeden, a różnice dotyczą nie istoty, lecz form jego urzeczywistniania. Suwerenność tego nie zmienia. Gdyby w Unii były różne porządki prawne, jak np. w ONZ, nie byłaby ona Wspólnotą, nie byłoby w niej ani zasady solidarności, ani funduszy, ani strefy Schengen, ani wielu innych rzeczy, za które Polacy ją cenią.
Gdyby był minister spraw zagranicznych, to przypomniałby swoim szefom, że tarczą „suwerenności” posługiwały się w swoim czasie jedynie reżimy komunistyczne i państwa afrykańskie, ilekroć je krytykowano za łamanie prawa międzynarodowego, w tym zwłaszcza praw człowieka. Obecnie w naszej części świata doktrynę suwerennej demokracji praktykują jedynie Rosja i Białoruś. To również minister by powiedział swoim przełożonym, gdyby był. Itd., itp.