Ministerstwo Obrony w Kijowie szacuje, że nawet 175 tys. rosyjskich żołnierzy może czekać na rozkaz Kremla przy granicach Ukrainy. Rosyjska marynarka demonstracyjnie testuje broń i używa rakiet, przeciwko którym bezradna jest nie tylko Ukraina, ale i wiele krajów NATO. Moskwa otwarcie już szantażuje Zachód i wprost grozi „odpowiedzią wojskową" w przypadku odrzucenia postawionych wcześniej przez Kreml warunków. Warunków nie do spełnienia. Stawkę celowo podniesiono, poszerzając geografię rosyjskich zakusów, by wynegocjować kluczową dla realizacji imperialnych ambicji Rosji Ukrainę. Stany Zjednoczone i inne kraje NATO próbują uniemożliwić kolejną rosyjską agresję nad Dnieprem, szukają odpowiedniej strategii, grają na czas i straszą sankcjami. Każdy z krajów sojuszu doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie wyśle na Ukrainę swoich żołnierzy, nie wypowie Rosji wojny, nie narazi życia swoich obywateli. A to oznacza, że najbliższe tygodnie mogą zadecydować o przyszłości Ukrainy na długie lata.
Tylko jedno powstrzymuje Moskwę. Nie nadeszła odpowiednia okazja, by wyjaśnić opinii publicznej w Rosji decyzje Kremla, które będą kosztowały życie wielu rosyjskich żołnierzy. A najlepiej, by stało się coś, co solidnie namiesza w głowach zachodnich polityków i uzbroi w argumenty sojuszników oraz sympatyków Rosji w Europie. Załóżmy, że w Kijowie dochodzi do kolejnego Majdanu. Masowe protesty, obalenie władz, destabilizacja i chaos. Moskwa uruchamia swoje krety nad Dnieprem, dochodzi do eskalacji sytuacji w Donbasie, znów leje się krew. A dopóki europejskie stolice będą się intensywnie naradzać, pod pretekstem obrony swoich obywateli (jak w Gruzji w 2008 roku czy na Krymie w 2014 roku), rosyjskie jednostki będą zmierzać w kierunku Kijowa. Polecą myśliwce, ale już nie tylko od wschodu, lecz też z północy, od strony sterowanej przez Rosję Białorusi. A jeszcze niedawno MSW Rosji szacowało, że w samozwańczych republikach donieckiej i ługańskiej do końca roku będzie już milion rosyjskich obywateli. Pretekst jest.
Czytaj więcej
Warunki, jakie stawia Moskwa, są dla sojuszu nie do zaakceptowania. Ale podejmuje on rokowania, aby nie dać Rosjanom pretekstu do inwazji Ukrainy.
Takiego scenariusza nie można wykluczyć, zwłaszcza patrząc na to, co się dzieje na kijowskiej scenie politycznej. Jeszcze niedawno prezydent Wołodymyr Zełenski wypowiedział wojnę najbogatszemu z oligarchów i nie wykluczał, że szykowany jest przewrót państwowy. Tuż przed tym wybuchła afera (dotyczyła nieudanej operacji zatrzymania rosyjskich najemników z grupy Wagnera), która doprowadziła do poważnych dymisji w służbach specjalnych. Jakby tego było mało, w poniedziałek ukraińskie Państwowe Biuro Śledcze stawia zarzuty byłemu prezydentowi Petrowi Poroszence. Oskarża go o zdradę państwa i wspieranie prorosyjskich separatystów w Donbasie poprzez zakupy węgla z okupowanych terytoriów. I dzieje się to, o ironio, w tym samym czasie, kiedy poparcie urzędującego prezydenta i jego partii w sondażach leci na łeb na szyję. A Poroszenko nie jest jedynie „byłym prezydentem", lecz liderem głównej opozycyjnej siły w parlamencie (Europejska Solidarność) oraz drugim, po Zełenskim, najpopularniejszym politykiem w kraju. Możemy się tylko domyślać, co by się działo w Kijowie, gdyby został zakuty w kajdanki. Prawdopodobnie do tego by doszło, gdyby kilka dni temu nie wyjechał z kraju. Z Warszawy odpierał zarzuty i oświadczył, że ze względu na zagrożenie ze strony Rosji „będzie mądrzejszy" i wstrzyma się z powrotem do kraju, by nie prowokować zamieszek. Swój powrót zapowiedział na początek stycznia.
Nawet widmo rosyjskich czołgów w Kijowie nie może pogodzić ukraińskich polityków, nie mogą nawet na chwilę zapomnieć o sondażach i politycznych bonusach.