Był 10 grudnia 1999 roku, godz. 2 w nocy. Następnego dnia ludzie stali na ulicach i płakali. A gdy jego trumna została wystawiona na widok publiczny, kolejka do niej ciągnęła się na cztery kilometry. W dniu pogrzebu, choć lało jak z cebra, wzdłuż ulic ustawiło się ponad 100 tysięcy ludzi. – On dał nam wszystko – powtarzali Chorwaci.
Dla Chorwatów Franjo Tudjman był bohaterem i ojcem niepodległości, którą ogłosił w 1991 roku. Ale Zachód tępił jego autorytarne rządy. Dla nich był zwykłym nacjonalistą. Dlatego na pogrzebie zabrakło zachodnich przywódców.
Do dziś niektórzy mówią, że gdyby żył, powinien siedzieć w celi w Hadze i razem z przywódcą bośniackich Serbów Radovanem Karadżiciem odpowiadać za zbrodnie wojenne popełnione na Bałkanach.
Niewiele brakowało, a Tudjman nie zająłby się polityką. Gdy ustasze (członkowie nacjonalistycznej organizacji chorwackiej) zamordowali mu ojca, wstąpił do komunistycznej partyzantki Josipa Broza-Tity, a potem, mając 40 lat, został najmłodszym generałem w historii jugosłowiańskiej armii.
I nagle wszystko rzucił, bo stwierdził, że armię zdominowali Serbowie. Zajął się historią, pracował na uniwersytecie, pisał książki. Jego nacjonalizm się pogłębiał. Został za to wyrzucony i z uniwersytetu, i z partii komunistycznej. Trafił nawet do więzienia.