Minister Henryk Kowalczyk był pytany o sprawę Joanny z Krakowa, która opowiedziała mediom jak - po tym jak zażyła pigułkę wczesnoporonną, poczuła się gorzej i zadzwoniła do lekarza - stała się przedmiotem zainteresowania policji, która domagała się dostępu do jej telefonu i laptopa. W pewnym momencie, w czasie gdy kobieta przebywała w placówce medycznej, dwie policjantki miały kazać jej rozebrać się do naga, robić przysiady i kaszleć (taką wersję zdarzeń przedstawiła kobieta). W związku m.in. z tą sytuacją Donald Tusk wezwał do organizacji 1 października w Warszawie "marszu miliona serc".
Henryk Kowalczyk: Dlaczego pani Joanna nie zgłosiła się trzy miesiące temu?
- To wielkie zdziwienie, że ta historia wybucha po trzech miesiącach, co widać, że jest wykorzystywane do celów politycznych, tylko i wyłącznie. Jak przeczytałem później oświadczenie policji o tym, że policja została zawezwana przez lekarza psychiatrę, która zajmuje się panią Joanną i właściwie pojechała po to, aby przeciwdziałać samobójstwu, bo taka była przyczyna interwencji. Policja wykonywała swoje obowiązki - stwierdził minister.
Na uwagę, że sama policja przyznaje, iż podjęła interwencję mającą na celu poszukiwanie dowodów przestępstwa (zażycie pigułki wczesnoporonnej nim nie jest, niezgodna z prawem byłaby natomiast pomoc w pozyskaniu środka wczesnoporonnego przez osobę trzecią), minister odparł, że "ponieważ policję zawezwał lekarz psychiatra oczywiste jest, że policja pojechała, bo taki ma obowiązek".
Czytaj więcej
- Poczułam, że nikt mnie nie chroni, że jestem w tej sytuacji zupełnie sama. Odarta z godności i upokorzona. Byłam przerażona - wspomina interwencję policji w szpitalu pani Joanna, która zażyła tabletkę poronną.
- Poszukiwanie dowodów przestępstwa polegało na tym, że trzeba sprawdzić, chociażby w laptopie jaki to był ten środek, którego użyła - wyjaśnił.