Od 2011 r. nie trzeba już udowodniać oskarżonemu zabicia konkretnego, znanego z imienia i nazwiska człowieka. Samo bycie trybikiem w niemieckim planie eksterminacji „niepożądanych" jednostek poprzez strzeżenie ich w obozie zagłady, jest wystarczająco obciążającym powodem do pociągnięcia delikwenta do odpowiedzialności za zbrodnie z przeszłości.
Jak sobie radzi obrona
Taki – aż kusi, by dopisać: zasłużony – los spotkał też Josefa S. Już teraz, na początku przewodu sądowego, zainteresowanie mediów sprawą jest ogromne, a dziennikarze dosłownie nie mieszczą się w sali rozpraw. Emocje budzą zwłaszcza opowieści siedemnastu świadków ocalałych z Sachsenhausen. Szczególne poruszenie wywołała relacja Holendra Christoffela Heijera, który swego ojca – Johana Hendrika Heijera, członka holenderskiego ruchu oporu – widział ostatni raz, mając sześć lat, tuż przed jego egzekucją w Sachsenhausen. Mężczyzna był jednym z 71 bojowników holenderskiego ruchu oporu, rozstrzelanych w tym obozie.
Jak w obliczu tak ogromnej wagi zarzutów, radzi sobie obrona oskarżonego? Wydaje się, że aktualnie adwokaci Niemca koncentrują się na przedstawieniu jego życiorysu, jakby próbie znalezienia w nim przekonujących odpowiedzi, co mogło kierować postępowaniem ich klienta. Oskarżony, urodzony w 1920 r. na terenie Litwy, miał się zgłosić do SS na ochotnika (co wydaje się jednak okolicznością obciążającą). Kilka tygodni przed końcem wojny został wysłany na front wschodni, gdzie trafił do rosyjskiej niewoli. Po wojnie mieszkał i pracował jako ślusarz w NRD, nie niepokojony przez żadne demony przeszłości – i zapewne spodziewając się, iż nie odezwą się one już do końca jego życia.
Sprawiedliwość jednak do tego nie dopuściła. Prawdą jest, że tysiące sprawców przerażających zbrodni nigdy nie poniosło kary (np. słynny z przeprowadzania drastycznych eksperymentów na więźniach doktor Joseph Mengele albo generał Heinz Reinefarth, kat ludności cywilnej Warszawy z okresu Powstania Warszawskiego). Prawdą jest też, iż na postawienie przed sądem ostatnich żyjących zbrodniarzy nazistowskich jest coraz mniej czasu.
Za starzy na stres?
A tymczasem, jak mówił w sądzie Christoffel Heijer, „morderstwo nie jest przeznaczeniem. Nie może być legalnie wymazane przez czas". Trudno nie zgodzić się z głębokim sensem tych słów, biorąc jeszcze pod uwagę, że będący wciąż z nami byli więźniowie często na taką chwilę czekają od dziesięcioleci. Wielu zmarło, nie doczekawszy się tego symbolicznego (gdyż tak wielkich cierpień nic całkowicie nie zrekompensuje) zadośćuczynienia za przeżyte traumy, jakim jest wyrok skazujący sprawcę ich tragedii.
Proces prawie 101-letniego Josefa S. trwa, a równolegle toczy się proces 96-letniej sekretarki z obozu Stutthof, oskarżonej o współudział w zamordowaniu 11 tys. osób. Niedługo ruszą także pozostałe, przewidziane na tę jesień procesy. Niektórych razi aż nadto „zaawansowany" wiek oskarżonych. Podnoszą się nawet głosy, że niehumanitarnym aktem jest zmuszanie do przeżywania związanego z procesem sądowym stresu tak wiekowych, nierzadko mocno schorowanych już ludzi. Jeżeli jednak z takich względów zrezygnujemy z walki o sprawiedliwość dla ostatnich żyjących jeszcze ofiar nazizmu i ostatecznie uznamy, że sprawcy ich dramatów są już za starzy, aby odpowiadać przed sądem lub co więcej – iść do więzienia, to bez odpowiedzi pozostanie pytanie: A czy przypadkiem ofiary tych biednych „staruszków" nie były za młode na to, aby umierać?