Do końca kampanii prezydenckiej zostało już tylko dwa i pół tygodnia. Niemrawy wyścig do Pałacu na Krakowskim Przedmieściu w najbliższych dniach zapewne nabierze rozpędu. Dotychczas kandydatom, którzy przewodzą w rankingach, znów udało się podzielić społeczeństwo w kwestiach światopoglądowych oraz w podejściu do katastrofy smoleńskiej. Nie udało się za to wciągnięcie do wyborczej gry hierarchii Kościoła, choć takową próbę podjęto.
Najpierw skierowano pod obrady Sejmu temat konwencji antyprzemocowej, potem projekt ustawy w sprawie in vitro. W debatach dotyczących tych spraw głos biskupów był mocny i zdecydowany. Ale próba wplątania ich w bieżącą politykę, by móc potem wypominać, że Kościół miesza się w sprawy państwa, nie wyszła.
Przed głosowaniem w sprawie in vitro biskupi przypomnieli naukę Kościoła w tej kwestii. Wskazali też politykom – odwołując się do Jana Pawła II – ścieżkę, którą powinni podążać. I wbrew oczekiwaniom części polityków zgodnym głosem w tej sprawie mówili zarówno kard. Kazimierz Nycz, jak i kard. Stanisław Dziwisz, a także abp Stanisław Gądecki, abp Sławoj Leszek Głódź czy nawet abp Henryk Hoser.
Gdy jednak rządowy projekt ustawy o zapłodnieniu pozaustrojowym Sejm wysłał do prac w komisjach, żaden z biskupów nie rozdarł teatralnie szat. Żaden publicznie nie potępił parlamentarzystów. Nie było takiej potrzeby, bo wszystko na ten temat zostało wcześniej powiedziane.
Zapewne na ostatniej prostej przed wyborami episkopat wyda specjalny komunikat. Nie znajdzie się w nim wskazanie, na kogo należy głosować, ale przypomnienie, że pójście na wybory jest obowiązkiem każdego obywatela. Na miejscu będzie także sugestia, by w zgodzie z sumieniem oddać głos na tego z kandydatów, który w postępowaniu kieruje się nauczaniem Kościoła. Owa wskazówka może oczywiście stać się powodem do oskarżeń pod adresem Kościoła, że wtrąca się do polityki, ale trudno to uznać za uzasadniony zarzut.