Bartosz Mielniczek: Lokalna półka PiS nic nie zmieni. A szkoda!

Lokalna półka jest odgrzewanym kotletem. Nie jest to jednak danie kuchni polskiej – podobne rozwiązania wcześniej chciano w przeszłości wprowadzać w innych krajach, z marnym zresztą skutkiem.

Publikacja: 08.09.2023 13:23

Lokalna półka nie pomoże w żaden sposób rolnikom, którzy przyjmują na siebie całe ryzyko związane z

Lokalna półka nie pomoże w żaden sposób rolnikom, którzy przyjmują na siebie całe ryzyko związane z produkcją żywności, a otrzymują za swoje produkty ułamek ceny, za którą konsumenci kupują je w sklepach

Foto: AdobeStock

W ramach swojej ofensywy programowej Prawo i Sprawiedliwość zaprezentowało w środę kolejny „konkret”, z którym chcą iść do jesiennych wyborów. „Lokalna półka” jest ukłonem w stronę polskich rolników, mając gwarantować większościowy udział krajowej żywności w takich kategoriach jak owoce, warzywa, pieczywo, nabiał czy mięso, i wzmocnić ich pozycję rynkową. W praktyce jednak zamiast konkretu PiS trzymał się ogólników. I miał ku temu sporo powodów.

Lokalnej półki próbowano już w innych krajach

Nie uciekając od terminologii spożywczej, można by się pokusić o stwierdzenie, że jest to odgrzewany kotlet – od lat podobne postulaty ponosiła m.in. Agrounia, co rusz zmieniając proponowany poziom udziału lokalnych produktów, a sam PiS również się wcześniej nad tematem pochylał. Nie jest to jednak danie kuchni polskiej – podobne rozwiązania wcześniej chciano w przeszłości wprowadzać w innych krajach, z marnym zresztą skutkiem.

Czytaj więcej

Kolejna obietnica PiS: Program "Lokalna półka"

W Rumunii podobne przepisy zostały uchwalone w 2016 roku i zostały wycofane po dwóch latach obowiązywania, choć w praktyce były na tyle miękkie, że ich wpływ na sektor był pomijalny – zresztą specjalnie je zmiękczano, żeby nie drażnić Komisji Europejskiej, której reakcji i tak nie uniknięto. W Bułgarii w 2020 roku wprowadzono obowiązkowy udział (90-proc.!) lokalnych produktów mleczarskich na sklepowych półkach wraz z wydzieleniem specjalnych stref sprzedaży – KE wymusiła odejście od przepisów w ciągu kilku miesięcy. W Czechach izba niższa tamtejszego parlamentu (jeszcze za premiera Babiša) przegłosowała 55-proc. udział krajowej żywności na półkach sklepów od roku 2022 – i w tym wypadku reakcja Komisji Europejskiej była błyskawiczna. Ustawa nie przeszła przez czeski senat.

Chcieć, a móc. Dwa problemy z takimi przepisami

Zasadniczo z omawianymi rozwiązaniami problemy są dwa: jeden natury prawnej, drugi – technicznej. Po pierwsze, ustawowe narzucanie asortymentu sklepom pod kątem kraju pochodzenia produktów stoi w jawnej sprzeczności z przepisami Traktatu o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Dokładniej rzecz biorąc, narusza on art. 34 TFUE, który mówi o zakazie stosowania ograniczeń importu lub środków równoważnych pomiędzy krajami wspólnoty. TSUE restrykcyjnie podchodzi do kwestii ochrony swobodnego przepływu towarów w ramach jednolitego rynku, a i Komisja Europejska potrafi skutecznie egzekwować od krajów członkowskich wycofywanie się z łamiących traktaty przepisów – co widać po opisanych wyżej przykładach. Nie bez powodu zresztą PiS mówi o „lokalnych dostawcach” a nie o „polskich produktach”. Co prawda Polska ma całkiem niezłe doświadczenie w przepychankach z unijnymi instytucjami, ale dotychczasowy ich bilans – delikatnie mówiąc – optymizmem nie napawa.

Polska nie posiada odpowiedniego systemu monitoringu żywności, który mógłby realnie służyć do weryfikacji „polskości” produktów w czasie rzeczywistym

Po drugie, jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach. Propozycja PiS, aby dwie trzecie produktów określonych kategorii pochodziło od lokalnych dostawców jest bowiem na tyle pojemnym sformułowaniem, że w praktyce oznaczać może wszystko – dwie trzecie dla każdej kategorii produktów oddzielnie lub wszystkich razem, według wagi, wartości transakcji lub innego przelicznika. Może wyłączać produkty sezonowe lub te, których Polska jest importerem. Samo pojęcie „lokalnego dostawcy” nie musi też oznaczać dostawcy z okolicznych rejonów (jak to miało miejsce w Bułgarii), czy nawet z danego kraju (jak proponowała czeska ANO). Definicja lokalnego dostawcy może okazać się znacznie szersza, akurat taka, aby nie prowokować szybkiej reakcji Komisji Europejskiej – wtedy mielibyśmy powtórkę z Rumunii.

Przede wszystkim jednak lokalna półka ma objąć tylko tzw. pewniaczki – tj. produkty nieprzetworzone i nabiał, których jesteśmy znaczącym producentem, oraz pieczywo. Ryzyko, że udział dostawców produktów „nielokalnych” w tych kategoriach przekroczy poziom jednej trzeciej jest minimalne. Lokalna półka idzie zatem po najmniejszej linii oporu – rząd nie posiada bowiem instrumentów instytucjonalnych aby realnie wyegzekwować przestrzeganie tego typu regulacji dla reszty sklepowego asortymentu, gdyż Polska nie posiada odpowiedniego systemu monitoringu żywności, który mógłby realnie służyć do weryfikacji „polskości” produktów w czasie rzeczywistym. I choć cyfryzacja w służbie zdrowia, wdrożenie JPK czy nadchodzący wielkimi krokami obowiązkowy KSeF pokazują, że mamy w kraju kompetencje do stworzenia odpowiednich narzędzi, to ich wypracowanie zajęłoby lata.

Protekcjonistyczny zwrot PiS to nie przypadek

Na temat ochrony krajowych producentów żywności warto spojrzeć z lotu ptaka. W ramach łańcucha dostaw żywności mamy bowiem w Polsce do czynienia z bardzo istotnymi nierównowagami, które stoją za podnoszeniem przez środowiska rolnicze i partie polityczne takich postulatów, jak lokalna półka.

Z jednej strony mamy bowiem rozdrobnione, niezintegrowane rolnictwo, gdzie nie dość, że polskie gospodarstwa są statystycznie znacznie mniejsze od swoich zachodnioeuropejskich odpowiedników, to co do zasady nie są zrzeszone w grupach producenckich lub spółdzielniach – są więc zazwyczaj skazane na radzenie sobie w pojedynkę na coraz bardziej konkurencyjnym rynku. Po drugiej stronie łańcucha mamy zaś sytuację odwrotną – według danych NielsenIQ, po wybuchu pandemii koronawirusa ponad 60 proc. rynku handlu detalicznego żywnością jest w rękach kilku grup kapitałowych, będących właścicielami największych sieci wielkopowierzchniowych. Udział ten z roku na rok rośnie, a doliczyć do tego należy również franczyzy, np. spod znaku zielonego płaza.

Czytaj więcej

Sprawdzamy jak "Lokalna półka" działa we Włoszech

Powoduje to ogromną asymetrię w pozycji rynkowej na niekorzyść rolników, którzy z jednej strony przyjmują na siebie całe ryzyko związane z produkcją żywności, a z drugiej strony cena, jaką otrzymują za swoje produkty, stanowi często ułamek ceny, za którą konsumenci kupują je w sklepach. Dzieje się tak także w przypadku żywności, w której udział krajowej produkcji na półkach (a tym bardziej od „lokalnych dostawców”) daleko przekracza proponowane przez PiS progi.

Mamy zatem do czynienia ze zjawiskami strukturalnymi i bardzo nierównomiernym poziomem akumulacji kapitału na poszczególnych etapach łańcucha dostaw. Przeciwdziałanie tym trendom jest trudne, gdyż na jednolitym rynku nie ma miejsca na protekcjonizm. Bez kompleksowych polityk i integracji sektora, np. wzrostu znaczenia spółdzielczości, nie da się tego dokonać. Lokalna półka nic tutaj nie zmieni, gdyż nigdy nie zostanie wprowadzona w takim zakresie, aby być „gamechangerem” dla sektora. A szkoda, bo to kwestia nie tylko naszych portfeli, ale i bezpieczeństwa żywnościowego.

Autor

Bartosz Mielniczek

Ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego do spraw rynku spożywczego

W ramach swojej ofensywy programowej Prawo i Sprawiedliwość zaprezentowało w środę kolejny „konkret”, z którym chcą iść do jesiennych wyborów. „Lokalna półka” jest ukłonem w stronę polskich rolników, mając gwarantować większościowy udział krajowej żywności w takich kategoriach jak owoce, warzywa, pieczywo, nabiał czy mięso, i wzmocnić ich pozycję rynkową. W praktyce jednak zamiast konkretu PiS trzymał się ogólników. I miał ku temu sporo powodów.

Pozostało 94% artykułu
Publicystyka
Andrzej Łomanowski: Rosjanie znów dzielą Ukrainę i szukają pomocy innych
Publicystyka
Zaufanie w kryzysie: Dlaczego zdaniem Polaków politycy są niewiarygodni?
Publicystyka
Marek Migalski: Po co Tuskowi i PO te szkodliwe prawybory?
Publicystyka
Michał Piękoś: Radosław, Lewicę zbaw!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Publicystyka
Estera Flieger: Marsz Niepodległości do szybkiego zapomnienia. Były race, ale nie fajerwerki