Jak wiadomo, prawdziwe ruchy tektoniczne zaczynają się niewinnie. Być może jesteśmy tego świadkiem na polskiej scenie politycznej. Według SW Research ruch samorządowy Tak! Dla Polski mógłby być trzecią siłą w polskim Sejmie, gdyby wystawił własną listę. Pomińmy chwilowo fakt, że jest to jeden sondaż, nie ma żadnych trendów wskazujących na trwałość zjawiska i że najprawdopodobniej jest to zagrywka mająca na celu otrzymanie lepszych miejsc na wspólnej liście z PO. Pomińmy także fakt, że wydaje się, iż cały ruch powstał z niewłaściwych przyczyn: to, co ich zgromadziło razem, to nie żaden program, ale chęć zmiany ustawy przeforsowanej przez PiS, która ogranicza kadencje samorządowców. Po zwycięstwie opozycja ma to zmienić. Nie jest to więc ruch reformatorski, ale konserwatorski – dążący do zakonserwowania wpływów konkretnych osób w ich lokalnych społecznościach. Złośliwi komentatorzy w prywatnych rozmowach nazywają ich Tak! dla stołków. A jednak mimo wszystko jest to wydarzenie warte chwili namysłu. Otóż wg tego badania praktycznie całe poparcie dla ruchu samorządowców bierze się z elektoratów PiS i PO, które w tym badaniu mają odpowiednio: 22 proc. i 17,4 proc. Poparcie dla Polski 2050, Lewicy i Konfederacji nie odbiega znacząco od innych sondaży i oscyluje wokół 9 proc.
Centralizm versus samorządność
Cóż więc znaczyłby hipotetyczny samodzielny start samorządowców, zakładając, że startując osobno, muszą wypracować jakiś spójny program odróżniający ich od opozycyjnej konkurencji. Ten start wprowadza zupełnie nową oś podziału politycznego w Polsce: centralizm versus samorządność. Zarówno PiS, jak i PO dążyły do włączenia samorządów w tryby machin partyjnych. Jednak pełnego sukcesu nie odniosły. Samodzielna pozycja polityczna wybitnych osobowości w różnych ważnych regionach okazała się odporna. Wojciech Szczurek w Gdyni, Jacek Karnowski w Sopocie, Jacek Majchrowski w Krakowie, a wcześniej Piotr Uszok w Katowicach, Tadeusz Ferenc w Rzeszowie, Rafał Dutkiewicz we Wrocławiu czy Paweł Adamowicz w Gdańsku – zawsze mieli samodzielną pozycję i własne kluby radnych pozwalające manewrować w taki sposób, by ochronić niezależność miasta. Nawet potężne kampanie polityczne zarzucające im niecne czyny, jak to było w wypadku Karnowskiego, Adamowicza i Majchrowskiego, nie umiały podważyć ich samodzielnej pozycji politycznej ani przekreślić politycznej przyszłości. Rzecz więc oczywista, że programem partii samorządowców musi być niezależność samorządów i prymat samorządności nad interesami partii centralistycznych.
Przełamać duopol PO-PiS
W naturalny sposób byłoby więc takie ugrupowanie przełamaniem duopolu PO-PiS, przełamaniem zrozumiałym dla wyborców, a nie jedynie deklaratywnym, jak to jest w przypadku Polska 2050 Szymona Hołowni. Samorządowcy mają bowiem za sobą długą historię walki o interesy swoich małych ojczyzn, a ich wyborcy wiedzą doskonale, że oba poprzednie rządy zabierały samorządom pieniądze, równocześnie zwiększając ich obowiązki. Z punktu widzenia lokalnych środowisk nie ma zasadniczej różnicy między polityką Rostowskiego a Morawieckiego – obaj na polecenie swych partyjnych liderów starali się używać narzędzi fiskalnych, by samorządy stłamsić i podporządkować woli rządu i partii. Samorządowcy mają więc za sobą kilkanaście lat edukowania swoich elektoratów, że nadmiar władzy centralnej oznacza mniejsze możliwości rozwojowe ich regionów. Żadne wykuwanie przekazu, którym dotrze się do wyborcy, nie jest potrzebne, bo ten spór tli się od lat i od lat realnie dotyka wyborców. Samo pojawienie się ruchu mającego na sztandarach wypisany prymat samorządności zmienia oblicze debaty politycznej i kampanii. W naturalny sposób powraca koncepcja Czesława Bieleckiego „Silne państwo minimum”, zakładające, że państwo ma bardzo określone rejony władztwa, w których powinno dzierżyć inicjatywę, władzę i jednoznaczną decyzyjność, ale z drugiej strony nie powinno się wtrącać w życie prywatne i samorządowe obywateli.
Czytaj więcej
Rozmowy o kształcie list nie należy prowadzić za pośrednictwem mediów.
Różnorodność polityczna samorządowców sprawia, że nie może to być partia ani liberalna, ani kościółkowa, więc w naturalny sposób powinna postulować wycofanie państwa z obszarów, które do niego nie należą: wyznaniowości, obyczajów, sfery prywatnej i intymnej. Byłaby to także partia pragmatyczna, nastawiona na rozwiązywanie konkretnych problemów i wyrastająca ze społeczności lokalnych, więc unieważniająca fatalny podział na metropolie i Polskę B, który żywi spór PO-PiS.