Sześciolatki do szkół - manipulacja w edukacji

Czy od decyzji politycznej MEN sześciolatki staną się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki bardziej dojrzałe, niż były poprzednie roczniki? – pyta ekspert w dziedzinie edukacji

Publikacja: 08.07.2011 01:12

Sześciolatki do szkół - manipulacja w edukacji

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Zanim w MEN podjęto decyzję o obniżeniu wieku obowiązku szkolnego z siódmego do szóstego roku życia dziecka, obowiązywała zasada prawna, w świetle której każdy sześciolatek mógł o rok wcześniej rozpocząć swoją edukację, jeśli tylko spełniał wszystkie normy dojrzałości szkolnej.

Zainteresowani tym rodzice, często powiadamiani przez nauczycieli przedszkolnych, że ich pociecha zdecydowane wykracza w rozwoju poza wiekową normę, zastanawiali się nad tym, czy rzeczywiście skrócić swojemu dziecku dzieciństwo i skierować je do szkoły, czy może jeszcze pozwolić mu na funkcjonowanie w grupie równolatków. Najczęściej wybierali ten pierwszy wariant, wychodząc z założenia, że szkoda czasu na spędzanie go w środowisku, w którym zdecydowana większość dzieci jednak wymaga jeszcze pedagogicznego wsparcia.

Jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy miał miejsce powszechny pobór mężczyzn do służby wojskowej, rodzice synów uważali, że z korzyścią dla nich będzie, jak wcześniej pójdą do szkoły, bo będą mieli w zapasie rok na przygotowanie się do egzaminów na studia, gdyby powinęła im się noga w toku pierwszego naboru. Poboru do wojska już nie ma, więc i całkowicie zostało wyparte zainteresowanie wcześniejszym skierowaniem chłopców do szkoły podstawowej.

Arogancja władzy

MEN poddało środowisko rodziców manipulacji politycznej z wykorzystaniem instrumentów prawa, opakowując całość w ideologię troski o najmłodszych. Oni nie mają żadnego wyboru. Zostali zmuszeni odroczeniem jedynie do obowiązkowego poddania się decyzji władz oświatowych do 2012 r. Do tego czasu mają ONI, a nie ich dzieci, przekonać się, że warto posłać dzieci do szkoły podstawowej.

Warto – czyli że kryją się za tym jakieś i czyjeś korzyści. Dlaczego jednak do tej pory takich korzyści nikt nie formułował, nie odsłaniał? Czyżby politycy poprzednich władz resortu edukacji lekceważyli je, czy może nie byli do nich w pełni przekonani? O co tu tak naprawdę chodzi? Czyje interesy mają być zabezpieczone obniżeniem wieku szkolnego? Czy rzeczywiście chodzi tu o dzieci? Przecież sześciolatki mogły uczęszczać do szkół bez tej pseudoreformy.

Czy od decyzji politycznej MEN sześciolatki stają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki bardziej dojrzałe, niż były  poprzednie roczniki? Skąd taka akceleracja rozwoju? Kto udowodnił jej istnienie w skali całej populacji polskich dzieci?

Teoretycznie od dwóch lat rodzice pięciolatków nie muszą posyłać swoich dzieci do szkoły, bo MEN dało im czas do namysłu. Przepraszam, nie im, czyli nie dzieciom, ale ich rodzicom i nauczycielom. One przecież rozwijają się zgodnie z własnym tempem i naturą, które wspomagane są tak w środowisku rodzinnym, jak i przedszkolnym, choć nie wszędzie w takim samym stopniu i zakresie. Kiedy jednak zaczyna się rodziców straszyć, wzbudzać w nich lęk, że jak się wcześniej nie zdecydują, to w kolejnym roku będzie gorzej, bo nastąpi ścisk w szkołach, które zmuszone do przyjęcia sześciolatków nie będą w stanie zapewnić im odpowiednich warunków, budzi to nie tylko mój sprzeciw.

Arogancja władzy wobec obywateli budowana jest z jednej strony na braku wiedzy psychologiczno-pedagogicznej,  bo zupełnie pomija uwarunkowania dojrzałości szkolnej pięciolatków, z drugiej zaś jest fundowana na politycznym interesie, że skoro kieruje się resortem edukacji, to koniecznie trzeba coś reformować, zmieniać, udowadniać społeczeństwu potrzebę istnienia i działania dla jego dobra.

W tle jest jeszcze jeden, zresztą wyrażony przez władze, argument gospodarczy, a więc wzmocniony interesem kraju, że im szybciej dzieci pójdą do szkoły, tym szybciej staną się po okresie edukacji podmiotami gospodarki rynkowej, by zacząć pracować na utrzymanie osób bezproduktywnych w kraju, czyli dzieci, młodzieży, emerytów i rencistów. Ten ostatni argument, a nie psychorozwojowy, jak wmawia się społeczeństwu, był kluczowy dla przyjętych przez resort edukacji rozwiązań prawnych.

Fińskie siedmiolatki

Władza zmusza, traktując instrumentalnie sferę najczulszą, bo dotyczącą dzieci skazanych przez dorosłych na fatalną infrastrukturę szkolną, absolutnie nieprzygotowaną w większości do przyjęcia sześciolatków nie tylko przez brak odpowiednich pomieszczeń i wyposażenia w środki dydaktyczne, ale i zupełnie niezmienioną kulturą edukacyjną kadr pedagogicznych.

Wydane przez Katarzynę Hall w 2009 r. rozporządzenie o kwalifikacjach nauczycieli, jakie są wystarczające do pracy z dziećmi w wieku wczesnoszkolnym, było naruszeniem wszelkich standardów pedagogicznych. Uprawnia ono bowiem nauczycieli, którzy byli kształceni tylko i wyłącznie do pracy w przedszkolu, do tego, by mogli pracować z dziećmi w kształceniu elementarnym w szkołach podstawowych, i na odwrót, w przedszkolach można zatrudniać osoby z wykształceniem do edukacji zintegrowanej w klasach I – III, mimo iż nie miały one odpowiedniej metodyki wychowania przedszkolnego.

Istotnie, zdaniem minister wiedza pedagogiczna, w tym z dydaktyki szczegółowej i metodyki wychowania oraz pracy opiekuńczej, niczym się nie różni, jeśli odnieść ją do koniecznych kwalifikacji zawodowych w przedszkolu i szkole podstawowej. Czyżby? Kto jej tak doradził? Niech ujawnią się ci genialni eksperci, którzy dokonali powyższego zrównania bez analizy specjalnościowych modułów kształcenia, jakie obowiązują w szkolnictwie wyższym.

Często w sporze między rodzicami a MEN pada z urzędu argument, że musimy przygotowywać dzieci do wyścigu w europejskiej przestrzeni edukacyjnej, by udowodnić, że polskie nastolatki, kiedy zostaną poddane kolejnym testom kompetencyjnym w ramach badań PISA, osiągną wyższe wyniki niż ich rówieśnicy np. z Finlandii. Wmawia się polskiemu społeczeństwu, że konieczny jest Polsce taki sam fiński cud edukacyjny, skoro na północy od nas młodzi ludzie osiągają najwyższe wyniki. Jakoś dziwnie przemilcza się fakt, że w Finlandii dzieci rozpoczynają edukację w... siódmym roku życia. A zatem czyżby nie chciało się dociec, jakie są rzeczywiste powódy sukcesów nie tylko szkolnych, ale i gospodarczych Finlandii?

Nie ulega wątpliwości, że jednym z nich są bardzo wysokie płace nauczycieli, ale i niezwykle ostra selekcja do tego zawodu, bowiem na kierunku nauczycielskim mogą studiować tylko i wyłącznie najzdolniejsi, z najwyższymi notami absolwenci szkół średnich. Wiedzą, że po studiach będą pracować w zawodzie o najwyższym prestiżu społecznym i uzyskają godne płace.

Oczywiście nie wspominam tu o innych jeszcze uwarunkowaniach fińskiego sukcesu, takich jak wewnątrzszkolne zarządzanie szkołami, ich uspołecznienie, a także odpowiednie technologicznie wyposażenie, konstruktywistyczny model kształcenia itd., itd. Jak ktoś chce, to może sobie przeczytać na ten temat znakomitą rozprawę poznańskiego naukowca Tomasza Gmerka. W MEN zapewne eksperci i doradcy Katarzyny Hall jej nie czytali.

Obywatele lekceważeni

A co podmioty prowadzące szkoły i podlegające centralistycznie sterowanemu nadzorowi pedagogicznemu oferują sześciolatkom?  W wielu placówkach, jak wynika z raportu Głównego Inspektoratu Sanitarnego, który kontrolował 14 tysięcy szkół podstawowych (w kraju jest ich 21 tys.) aż 6 tys. z nich nie jest gotowych na przyjęcie sześciolatków. W niektórych nie ma nawet ciepłej wody, brakuje stołówek, a meble i sanitariaty nie są dostosowane do wzrostu sześciolatków. Nie ma w nich nawet przestrzennych możliwości wyodrębnienia pomieszczeń lub kącików na zabawę i odpoczynek dla maluchów.

Rozporządzenie Katarzyny Hall o kwalifikacjach nauczycieli, jakie są wystarczające do pracy z dziećmi w wieku wczesnoszkolnym, było naruszeniem wszelkich standardów pedagogicznych

Tyle mówimy o budowaniu społeczeństwa obywatelskiego, a Platforma Obywatelska już z nazwy powinna się o to perfekcyjnie zatroszczyć, ale kiedy obywatele oddolnie upominają się o swoje prawa, są bezwzględnie lekceważeni. Niedawne zapewnienia Katarzyny Hall w związku ze złożeniem w Sejmie obywatelskiego projektu z inicjatywy ponad 300 tys. rodziców za odstąpieniem od tej pseudoreformy, że ona naprawdę troszczy się o nasze dzieci, brzmią mało wiarygodnie i kompromitują tę władzę jako proobywatelską i prodemokratyczną.

Nawet oświatowa „Solidarność"  skierowała protest do premiera Donalda Tuska, pisząc o tym, że jego minister nie prowadzi dialogu i merytorycznej debaty na temat polskiej oświaty, a podejmowane w MEN decyzje są niezrozumiałe, kontrowersyjne i szkodliwe.

Jedyną odpowiedzią był Kongres Oświatowy, jaki zorganizował resort przez podległy mu Instytut Badań Edukacyjnych, którego program, przebieg i klimat były nie tylko monologiem władzy, ale i propagandą sukcesu  w gierkowskim stylu. Nie uwzględniono w programie wystąpień pedagogów czy psychologów mających inne niż MEN zdanie na temat jakości polityki oświatowej w III RP.

No i wyniki badań naukowych, którymi pochwalił się MEN w wydanym na ten kongres „Raporcie o stanie edukacji 2010" wcale nie potwierdzają racji zadekretowanych już prawnie zmian. W rozdziale 5.2. pt. „Fundament – wczesna opieka i edukacja" przeczytamy, co następuje:

„Ocena jakości wczesnych etapów edukacji w Polsce nie jest zadaniem łatwym z powodu ograniczonej liczby danych, dodatkowo rzadko pochodzących z badań spełniających  rygory reprezentatywności prób, a więc pozwalających na wnioskowanie o całości populacji. (...) Nie dysponujemy badaniami opisującymi jakość edukacji przedszkolnej w skali całego kraju. Badania nad efektywnością pierwszego etapu edukacyjnego w szkole podstawowej (Dąbrowski, Żytko, red. 2008) wskazują jednak, że rozpoczęcie edukacji przedszkolnej w wieku trzech lub czterech lat jest korzystniejsze dla rozwoju umiejętności szkolnych niż jej rozpoczęcie w wieku pięciu czy sześciu lat lub nieuczęszczanie do przedszkola w ogóle. Na dłuższej edukacji przedszkolnej więcej zyskują chłopcy niż dziewczynki, ale pod warunkiem że zaczyna się ona w wieku trzech lub czterech lat. Jeśli chłopcy chodzą do przedszkola krócej, to nie ma to już wpływu na ich rezultaty szkolne".

I na koniec konkluzja tego raportu: „Te same badania przynoszą też obserwacje, że przygotowanie do szkoły w przedszkolu jest korzystniejsze niż w samej szkole (tzw. klasa zerowa)" (s. 128).

Kruche fundamenty

Ciekawe, jakimi jeszcze argumentami MEN zamierza przekonywać nas, że decyzja o obniżeniu wieku szkolnego jest korzystna i dla kogo? Coś kruche są fundamenty, na których chce się konstruować szybszą ścieżkę kształcenia.

Autor jest profesorem pedagogiki, wiceprzewodniczącym Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN

Zanim w MEN podjęto decyzję o obniżeniu wieku obowiązku szkolnego z siódmego do szóstego roku życia dziecka, obowiązywała zasada prawna, w świetle której każdy sześciolatek mógł o rok wcześniej rozpocząć swoją edukację, jeśli tylko spełniał wszystkie normy dojrzałości szkolnej.

Zainteresowani tym rodzice, często powiadamiani przez nauczycieli przedszkolnych, że ich pociecha zdecydowane wykracza w rozwoju poza wiekową normę, zastanawiali się nad tym, czy rzeczywiście skrócić swojemu dziecku dzieciństwo i skierować je do szkoły, czy może jeszcze pozwolić mu na funkcjonowanie w grupie równolatków. Najczęściej wybierali ten pierwszy wariant, wychodząc z założenia, że szkoda czasu na spędzanie go w środowisku, w którym zdecydowana większość dzieci jednak wymaga jeszcze pedagogicznego wsparcia.

Pozostało 92% artykułu
Publicystyka
Andrzej Łomanowski: Rosjanie znów dzielą Ukrainę i szukają pomocy innych
Publicystyka
Zaufanie w kryzysie: Dlaczego zdaniem Polaków politycy są niewiarygodni?
Publicystyka
Marek Migalski: Po co Tuskowi i PO te szkodliwe prawybory?
Publicystyka
Michał Piękoś: Radosław, Lewicę zbaw!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Publicystyka
Estera Flieger: Marsz Niepodległości do szybkiego zapomnienia. Były race, ale nie fajerwerki