Ciekawa była cała historia opisywania lubińskiego incydentu. Najpierw w przestrzeni publicznej pojawiła się wyabstrahowana z kontekstu informacja o tym, że jakiemuś księdzu jacyś uczniowie zlizywali pianę z kolan. Na dokładkę musieli się przed nim czołgać na kolanach, co pewnikiem musiało być symbolem okrutnego poddaństwa – może tylko instytucjonalnego, a może wręcz seksualnego.
Reakcja dziennikarzy i internautów przypominała reakcję tłumu szukającego przed wiekami czarownic. Albo odnajdującego pośród Żydów sprawców mordów rytualnych. Coś tam dziwnie mamroczą, zachowują się nie tak jak my, są więc winni. „Wielu widzi w tym aluzję seksualną. Niestety jest ona wyraźna" zawyrokował wicenaczelny „Wyborczej" Piotr Stasiński z takim przekonaniem, jak ci, którzy umieli kiedyś wyłowić z tłumu sprawców plugawych kontaktów z diabłem.
Histeria, z jaką te domniemania powtarzano to skądinąd dowód, że żadna cywilizacja nie jest odporna na takie zjawiska jak psychoza, podejrzliwość, masowa autosugestia. Dzieci z Lubina i ich rodzice poddani takiej obróbce przez ludzi oświeconych powinni zacząć po jakimś czasie powtarzać to samo. Jak niegdyś ludzie widzący, że ich sąsiadka latała na miotle. Widzący, bo tak mówili przecież inni. Łącznie z największymi autorytetami.
Klucz do polskich traum
Ale to się nie całkiem powiodło, gdy na jaw zaczęły wychodzić szczegóły. „A ty chciałbyś aby szef kazał ci zlizywać pianę ze swoich kolan?" – pytał dramatycznie pewien bloger na gazeta.pl. No tak, ale to między innymi Monika Olejnik, uznająca sprawę za dowód głupoty, ale nie zbrodni przypomniała, że każdy podchodził do księdza dobrowolnie. Kto nie chciał, zostawał w tłumie. Tak oto straszliwy akt tyranii i seksualnej przemocy zmienił się w wygłup. Na którym wszyscy się bawili, a bawić się przestali dopiero wtedy, kiedy w kilka dni później światli ludzie przystąpili do ataku.
Gdy okazało się, że mamy do czynienia ze zwyczajem akceptowanym przez dzieci i ich rodziców, zmieniono nieco ton. Z indywidualnego rozliczenia z mrocznym widowiskiem, jakby zaczerpniętym z horrorów, autorzy nagonki przeszli do rozliczania instytucji otrzęsin w ogóle. Od psycholog Małgorzaty Ohme dowiedzieliśmy się, że są one zawsze wyrazem przemocy. Od Czuchnowskiego, że są wyrazem perwersji.
Przez dziesięciolecia szkoły, harcerskie zastępy, obozy żeglarskie, studenci organizowali takie wygłupy. Mnie jako studenta pierwszego roku dziekan, bardzo kulturalny profesor muzykologii (historia ma z nią wspólny wydział) uderzał zimą 1982 roku rulonem papieru po głowie, podczas gdy starsi koledzy domalowywali mi wąsy. No i nie ukrywajmy, byłem wtedy na kolanach. Po latach pojąłem, ile krzywdy wyrządziła mi patriarchalna kultura. Mam skarżyć owego dziekana i starszych kolegów, że poddali mnie torturom, na dokładkę o zabarwieniu seksualnym?