"Rzeczpospolita": 20 stycznia 2009 roku był dniem ogromnej nadziei w Ameryce. Co z niej pozostało osiem lat później? Za co zostanie zapamiętany Barack Obama, który tego właśnie dnia został zaprzysiężony?
David Reynolds: Gdy dla BBC przygotowywaliśmy serial na podstawie mojej książki „America, empire of liberty" [„Ameryka. Imperium wolności" – red.] powiedziałem producentowi, że dzieje Stanów zakończymy na dniu zaprzysiężenia Obamy. Wtedy właśnie wszedł on do historii przez sam fakt, że nigdy dotąd człowiek o innej niż biała twarzy nie powiedział „ Ja prezydent, Stanów Zjednoczonych". To pozostanie jego największą spuścizną: przełamanie bariery rasowej.
Czy jednak wygrana Donalda Trumpa po kampanii ocierającej się o rasizm nie oznacza, że wybór Obamy był tylko jednorazowym aktem odwagi ze strony Amerykanów?
Dziś jesteśmy świadkami oporu, reakcji na powstanie postrasistowskiego społeczeństwa, które symbolizuje Obama. Wielu białych Amerykanów nie było szczęśliwych, że mają czarnego prezydenta i naczelnego dowódcę, a przecież część to wręcz rasiści. Gdy pojechałem do Ameryki na kilka tygodni przed wyborami, zobaczyłem też, jak wielu ludzi nie może się pogodzić z myślą, że zwierzchnikiem sił zbrojnych może zostać kobieta. Ale cokolwiek by nie zrobił Trump, nie może zmienić faktu, że Ameryka staje się wielorasowym społeczeństwem. Wszyscy demografowie są zgodni, że długo przed 2050 r. biali w USA będą w mniejszości. To Obama, a nie Trump, jest więc twarzą Ameryki przyszłości.
Czarnej, latynoskiej...