Nie tylko "Kanał" Andrzeja Wajdy. Zryw w pięciu obrazach

Źródłem naszych wyobrażeń zbiorowych o Powstaniu Warszawskim są nie tylko świadectwa, archiwa i prace historyków. Istotną, jeśli nie najistotniejszą rolę w procesie ich kształtowania odgrywają artystyczne wizje tamtych krwawych dni: dzieła literackie, a przede wszystkim – filmy.

Publikacja: 31.07.2024 23:59

„Kanał” Andrzeja Wajdy. Wydźwięk filmu ozczarował wielu widzów i recenzentów. Obraz zdobył Nagrodę S

„Kanał” Andrzeja Wajdy. Wydźwięk filmu ozczarował wielu widzów i recenzentów. Obraz zdobył Nagrodę Specjalną Jury na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes i był pierwszym polskim filmem uhonorowanym tym wyróżnieniem

Foto: east news

Wpamięci widzów, którzy oglądali „Kanał” (1957) przed laty, film Andrzeja Wajdy redukuje się niekiedy do sceny o mocy wyrazu piety: łączniczka „Stokrotka” (Teresa Iżewska) podtrzymuje na kolanach głowę umierającego „Koraba” (Tadeusz Janczar), a za jej plecami srebrzy się w promieniach wrześniowego słońca krata, która zamyka wylot kolektora. Jest w tej scenie i synteza najwznioślejszych ideałów, i przyczynek do mitologizacji Powstania, i romantyczna sygnatura reżysera.

Masakra na Dworkowej, czyli mit heroiczny

A przecież to niejedyna tak sugestywna i bogata w znaczenia scena w filmie, który zainicjował niezwykłe zjawisko w dziejach polskiej kinematografii, zwane polską szkołą filmową, i zdobył Nagrodę Specjalną Jury na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes w 1957 r. (jako pierwszy polski film uhonorowany tym wyróżnieniem). Losy bohaterów dramatu, żołnierzy oddziału porucznika „Zadry”, już w pierwszych minutach filmu ujawnia narrator, zwracając się bezpośrednio do widzów: „Patrzcie na nich uważnie. To są ostatnie godziny ich życia”. Poruszający finał wędrówki „Stokrotki” i „Koraba” to jedno ze zwieńczeń zapowiedzianej tragedii. Ale scena domykająca inny wątek tej skumulowanej opowieści o powstańczej śmierci może zostawić w widzach nawet głębszy ślad. Oto porucznik „Mądry” (Emil Karewicz), zastępca „Zadry”, oficer doświadczony, zdyscyplinowany i zdeterminowany, dociera do pozornie bezpiecznego wyjścia z kanału. Na górze czekają już jednak Niemcy, pilnujący tych, którzy wpadli w pułapkę wcześniej. Żołnierz z patkami SS na kołnierzu bluzy mundurowej rozbraja „Mądrego” i kradnie mu obrączkę, a potem brutalnym pchnięciem kieruje go na miejsce natychmiastowej egzekucji.

Ta scena poraża z dwóch powodów. Po pierwsze, nawiązuje do autentycznego zdarzenia z ostatnich dni powstania. 27 września oddziały walczące na Mokotowie w obliczu miażdżącej przewagi Niemców otrzymały rozkaz przejścia kanałami do Śródmieścia. W kanałach poszczególne oddziały szybko się rozproszyły i długo błądziły w klaustrofobicznym labiryncie. Zagubieni dotarli w końcu do włazów przy ulicy Dworkowej, strzeżonych przez Niemców. Schwytanych zaprowadzono pod znajdującą się w pobliżu komendę żandarmerii, a następnie rozstrzelano, wbrew zapisom prawa międzynarodowego, w myśl których żołnierzom Armii Krajowej przysługiwał status jeńców wojennych, i które dowództwo niemieckie zgodziło się respektować. Znaczną część spośród prawie 150 zamordowanych stanowili żołnierze kompanii łączności pułku „Baszta”, podkomendni Jerzego Stefana Stawińskiego, autora autobiograficznego opowiadania „Kanał” i opartego na nim scenariusza filmu.

Zarazem jednak dramatyczne zakończenie wątku porucznika „Mądrego” to ujęta w alegorię surowa ocena bezsensownej walki i niepotrzebnej ofiary. Płacz – a może zrodzony z rozpaczy śmiech „Mądrego” w jego ostatnich chwilach brzmi jak oskarżenie. Taki wydźwięk filmu po jego premierze w 1957 r. rozczarował zarówno wielu widzów, jak i większość recenzentów. Jedni i drudzy oczekiwali bowiem nie kolejnej krytyki, lecz co najmniej rzetelnej relacji z powstania, a w głębi serca – ekranowej ekspresji mitu heroicznego. Odbiór obrazu Wajdy zaczął się zmieniać po sukcesie w Cannes, na co miał też wpływ kolejny film poruszający temat powstania, zaprezentowany publiczności kinowej już w styczniu 1958 r. – „Eroica” Andrzeja Munka, a konkretnie jego pierwsza część, „Scherzo alla polacca”, utrzymana w komediowym tonie, ale bezwzględna rozprawa z mitem bohaterskim. Warto o tym pamiętać, gdy dzisiaj dość zgodnie uznajemy „Kanał” nie tylko za arcydzieło, ale i za jeden z fundamentów tego mitu.

Czytaj więcej

Prof. Norman Davies: Mity o powstaniu warszawskim

Śmierć „Ałły”, czyli kobiety w powstaniu

Na planie „Kanału” jednym z asystentów reżysera był Janusz Morgenstern. Kilkanaście lat później to właśnie on podjął się przeniesienia na telewizyjny ekran pierwszych dwóch tomów powieści Romana Bratnego „Kolumbowie. Rocznik 20”. Tak powstał serial zatytułowany po prostu „Kolumbowie”, który miał premierę w 1970 r.

Serial „Kolumbowie” Janusza Morgensterna miał premierę w 1970 roku, a powstał na podstawie powieści

Serial „Kolumbowie” Janusza Morgensterna miał premierę w 1970 roku, a powstał na podstawie powieści Romana Bratnego „Kolumbowie. Rocznik 20”

Foto: pap

Akcja odcinka czwartego, opatrzonego tytułem „Oto dziś…”, obejmowała początek i pierwszą fazę powstania. W tej części miłośnicy serialu mogli śledzić dalsze losy jego głównych bohaterów, ale ich uwagę przyciągała również wyraźnie eksponowana postać łączniczki „Ałły”. Nie tylko z powodu dobrze napisanej roli „Ałłę” zagrała utalentowana i piękna debiutantka Halina Golanko, „odkryta” przez Morgensterna na pokazie mody. Aktorka zdobyła uznanie i widzów, i krytyków. Periodyki z tego okresu donosiły później, że wieńczącą odcinek scenę, w której „Ałła” ginie w płomieniach, telewizyjne audytorium przeżywało długo i bardzo emocjonalnie.

Znaczenie tej sceny nie sprowadza się jednak do anegdoty ze świata ówczesnego środowiska filmowego. „Ałła” ginie, bo potyka się i upada, przyciskając do siebie butelki z benzyną, których potrzebują koledzy na barykadzie. Ta scena jest pełna grozy, ale i mistycznego piękna: dziewczyna podnosi się jeszcze i biegnie z rozpostartymi ramionami, ogarnięta płomieniami, niczym feniks. Gdy oglądamy ten przerażający spektakl, wyobraźnia podpowiada interpretację: postać „Ałły” to uosobienie wszystkich uczestniczek powstania.

Ile dziewcząt i kobiet brało udział w powstaniu? W kwietniu 1945 r. żołnierze z 1. Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka wyzwolili jeden z niemieckich obozów jenieckich, Stalag VI C Oberlangen. Ku swemu ogromnemu zaskoczeniu odkryli, że tym samym uwolnili ponad 1700 polskich kobiet – jeńców wojennych, w większości weteranek powstania. Według najnowszych ustaleń badaczy w pierwszych dniach powstania w szeregach warszawskich jednostek podziemnej armii służyło ok. 8 tys. kobiet, a w czasie całego zrywu – ok. 12 tys., co daje 20 proc. ogólnej liczby zaangażowanych w walki. Większość z nich stanowiły sanitariuszki (a także pielęgniarki i lekarki w szpitalach wojskowych) i łączniczki, choć funkcje te często nie były wyraźnie rozdzielone. Ale kobiety wypełniały też wiele innych zadań: Elżbieta Ostrowska, pseudonim „Ela”, wyznaczała pierwsze szlaki w labiryncie kanałów, a w uznaniu jej dokonań powierzono jej kierowanie łącznością kanałową. Przewodniczki w kanałach radziły sobie nieraz znacznie lepiej niż silni mężczyźni z doświadczeniem wojskowym. Zdzisława Bytnarowa, z wykształcenia pedagog, matka słynnego „Rudego” z Szarych Szeregów (odbitego w akcji pod Arsenałem), w czasie powstania nadzorowała pracę Harcerskiej Poczty Polowej. Maria Straszewska, po wojnie profesor nauk humanistycznych i dyrektorka Polonicum, współredagowała konspiracyjny „Biuletyn Informacyjny”, w dniach powstania wydawany jako dziennik. Kobiecy oddział „Dysk” pod dowództwem major Wandy Gertz przeszedł cały szlak bojowy powstania wraz ze Zgrupowaniem „Radosław”.

Nie wiemy dokładnie, ile z tych bohaterek poniosłośmierć. Niektóre zginęły w walce, jak „Ałła”. Inne, schwytane przez wroga, umierały w męczarniach – żołdacy Dirlewangera nie znali litości. Te, które przeżyły, nierzadko już po wojnie musiały mierzyć się z oskarżeniami i represjami. Czy polskie kino powróci jeszcze do ich historii?

„Godzina »W«”, czyli chłopcy z tamtych lat

W „Godzinie »W«” kobiece kadry powstańczej armii reprezentuje właściwie tylko Teresa, grana przez Ewę Błaszczyk. Film, który trafił do kin w styczniu 1980 r., to powrót Janusza Morgensterna do tematyki powstańczej. Nie tylko jego – scenariusz przygotował Jerzy Stefan Stawiński, a ilustrująca obraz muzyka Jerzego Matuszkiewicza jest łudząco podobna do oprawy muzycznej „Kolumbów” (autorstwa Matuszkiewicza).

„Godzina »W«” Janusza Morgensterna to powrót reżysera po dziesięciu latach do tematyki powstańczej.

„Godzina »W«” Janusza Morgensterna to powrót reżysera po dziesięciu latach do tematyki powstańczej. W tym kameralnym filmie zagrali bardzo młodzi aktorzy, często był to ich debiut

Foto: east news

Widzów, którzy pamiętali „Kolumbów”, film mógł zaskoczyć kameralnym charakterem. Wydarzenia rozgrywają się w zamkniętych pomieszczeniach, niewiele jest zdjęć plenerowych, wartka akcja ustępuje miejsca czasami barwnym i wiarygodnym, a czasami nieco sztucznym dialogom. Ta sztuczność ma zapewne proste wyjaśnienie: w filmie zagrali bardzo młodzi aktorzy u progu swoich karier, a byli wśród nich także studenci PWST i debiutanci. Brak dynamicznego widowiska także łatwo wytłumaczyć. Rzecz dzieje się bowiem 1 sierpnia, w ciągu kilku godzin, jakie pozostały do wybuchu powstania. Na ekranie trwają przygotowania oddziału, który otrzymał już rozkazy i o 17.00 ma zaatakować silnie broniony posterunek niemiecki. Przy okazji widzowie poznają żołnierzy plutonu pod dowództwem „Czarnego” (Jerzy Gudejko): chłopców reprezentujących różne środowiska społeczne – od domów zamożnej warszawskiej inteligencji, po dzielnice robotnicze – odmienne ideały i postawy wobec okupacji, jak również wobec „stojącej u bram” stolicy Armii Czerwonej. Łączy ich natomiast wola walki, optymizm pozwalający przykryć żartem braki w uzbrojeniu i wyszkoleniu oraz wiara, że wytęskniona wolność jest już blisko. Niespieszne tempo narracji i atmosferę patriotycznego uniesienia zaburza dopiero ostatnia, najbardziej przejmująca scena filmu – gdy wybija Godzina „W”, powstańcy jeden za drugim wybiegają z kamienicy, by ruszyć do walki. Tutaj reżyser sięga po stopklatkę, obraz co chwila zamiera, zamierają w bezruchu poszczególni żołnierze plutonu, zatrzymani w kadrze. Przekaz jest czytelny: ci nie przeżyją. Tego pierwszego ataku? Powstania?

Czytelne, a w każdym razie nieuniknione, są też prowokowane przez tę scenę, zwłaszcza oglądaną dzisiaj, pytania, konstytuujące od dekad dyskusje wokół Powstania Warszawskiego: czy można było tego uniknąć? Czy posłanie na śmierć tysięcy młodych ludzi, a wśród nich potencjalnych naukowców i nauczycieli, architektów i inżynierów, prawników i lekarzy, pisarzy i plastyków, było historyczną koniecznością, czy efektem niebezpiecznych złudzeń i wyrazem skrajnej nieodpowiedzialności? Czy skoro Sowieci uwięzili między sierpniem 1944 a sierpniem 1945 r. ponad sto tysięcy osób, a w tej liczbie wielu żołnierzy AK – a nie był to przecież koniec prześladowań – lepiej było zginąć na własnych warunkach? Nie miejsce tu, by włączać się do tej dyskusji, ale ważny film, nawet jeśli niedoskonały, poznać można po tym, jak ważne zadaje pytania.

Tragedia na Kilińskiego, czyli ludność cywilna

W XXI w. powstanie warszawskie wciąż budzi ogromne emocje. Odczytania jego znaczenia są instrumentem w grach politycznych, a w przestrzeni publicznej każda ze stron naszych waśni codziennych rości sobie prawo do wyłącznego dziedziczenia powstańczego heroizmu i powstańczej symboliki. Sam spór o powstanie jest naszym dziedzictwem, wędrującym przez generacje. Nic dziwnego zatem, że najmłodsze pokolenie twórców filmowych również podejmuje ten temat.

„Miasto 44” Jana Komasy, które miało premierę w 2014 r., w 70. rocznicę powstania, nie musi się podobać. Ponowoczesna poetyka tego niekonwencjonalnego przedstawienia warszawskiego zrywu może razić zwłaszcza przyzwyczajonych do tego, że o najważniejszych wydarzeniach historycznych sztuka powinna mówić w sposób wyważony i językiem realizmu. Trzeba jednak zauważyć, że m.in. te wybory narracyjne i estetyczne pozwoliły Komasie na głębsze niż w produkcjach jego poprzedników eksplorowanie dramatu ludności cywilnej. A scena wybuchu „czołgu pułapki” na ulicy Kilińskiego to niejako apogeum opowieści o 63 dniach cierpienia.

„Miasto 44” Jana Komasy miało premierę w 2014 r., w 70. rocznicę powstania. Reżyser postawił na głęb

„Miasto 44” Jana Komasy miało premierę w 2014 r., w 70. rocznicę powstania. Reżyser postawił na głębsze niż w produkcjach jego poprzedników eksplorowanie dramatu ludności cywilnej

Foto: east news

Dziś wiemy już, że teoria o „czołgu pułapce” była błędna. 13 sierpnia powstańcy zdobyli ciężki transporter ładunków wybuchowych Borgward B IV, służący do burzenia umocnień. Nie widzieli wcześniej takiego pojazdu, nie wiedzieli więc, co z nim zrobić. Zdobyczą mieli zająć się saperzy, ale w niewyjaśnionych do tej pory okolicznościach, prawdopodobnie z powodu sprzecznych rozkazów i braku właściwej komunikacji między sztabami zgrupowań, grupa powstańców uruchomiła maszynę i, objechawszy Starówkę, skierowała ją na ulicę Kilińskiego. Tam nastąpiła eksplozja. Zginęło ponad 300 osób, w tym wielu żołnierzy. Ale w wizji Komasy żołnierze są niemal niewidoczni. Nawet Stefan i „Biedronka”, którzy opuścili wcześniej swój oddział, są w tej chwili cywilami. Reżyser nie analizuje wydarzenia, interesuje go właśnie ta chwila, gdy entuzjazm i euforia tak spragnionych sukcesu warszawiaków („Zdobyliśmy czołg!) zmienia się w mgnieniu oka w przerażenie i rozpacz graniczącą z katatonią. Ta scena nie jest hołdem złożonym ofiarom eksplozji. Opowiada o żywych, bezradnych wobec toczących się walk, każdego dnia konfrontowanych z grozą ponad ludzką miarę, którzy będą musieli żyć dalej.

Są w filmie inne sceny ukazujące tragedię cywilnych mieszkańców miasta, pojawiały się też opinie, że wskazana tutaj nie należy do najlepszych, bo przesadnie epatuje makabrą. Ta hiperbola, teatr znieruchomiałych postaci w deszczu krwi i ludzkich szczątków, ma jednak sens: ma dać współczesnym widzom namiastkę doświadczenia, które znają, na szczęście, tylko z filmów.

Kamera na pierwszej linii, czyli BIP

Ten subiektywny wybór filmów i scen mógłby zaczynać się inaczej, od „Zakazanych piosenek”, które trudno sobie wyobrazić bez epizodu powstańczego. Mógłby obejmować tytuły tu nieomówione, jak „Urodziny młodego warszawiaka” czy „Pierścionek z orłem w koronie”. Nie mógłby jednak pominąć dzieła szczególnego, reprezentującego inny gatunek niż przywołane wyżej obrazy i takiego, który po prostu inaczej chwyta za serce. Mam na myśli fabularyzowany dokument „Powstanie Warszawskie” z 2014 roku – jeszcze jeden eksperyment filmowy Jana Komasy.

Twórca „Miasta 44” odpowiadał w tym przypadku za fabułę, ale „Powstanie Warszawskie” ma co najmniej dwie grupy autorów. Pierwsza z nich to twórcy i filmowcy współcześni: scenarzyści (a wśród nich dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego Jan Ołdakowski), specjaliści zajmujący się restoringiem (czy usuwaniem zabrudzeń ze starej taśmy filmowej) i koloryzowaniem, autorzy dialogów, aktorzy podkładający głosy, w końcu producenci. Ale jest wszak i druga grupa autorów, bez których pracy ten film, zmontowany z oryginalnych materiałów nakręconych w czasie powstania, w ogóle nie mógłby powstać: operatorzy Biura Informacji i Propagandy, podlegającego najpierw Związkowi Walki Zbrojnej, a w okresie powstania – Komendzie Głównej Armii Krajowej. Cisi bohaterowie powstania.

„Powstanie Warszawskie” Jana Komasy ma prostą fabułę. Dwaj bracia – postacie fikcyjne, a mimo to pra

„Powstanie Warszawskie” Jana Komasy ma prostą fabułę. Dwaj bracia – postacie fikcyjne, a mimo to prawdziwe – mają na zlecenie BiP-u dokumentować rzeczywistość powstania

Foto: east news

Fabuła filmu jest prosta. Dwaj bracia – postacie fikcyjne, a mimo to prawdziwe – mają na zlecenie BIP-u dokumentować rzeczywistość powstania. Początkowo poruszają się po względnie bezpiecznych obszarach i inscenizują filmowane sytuacje. Wkrótce jednak przyłączają się do oddziału bojowego i wraz z nim wyruszają na akcje. W jednej ze scen widzimy walki na Krakowskim Przedmieściu. Autor tych ujęć musiał znajdować się w Pałacu Staszica – na filmie pojawia się fragment pomnika Mikołaja Kopernika. Naprzeciw pozycji powstańczej widać niemieckie Hetzery, które prowadzą ostrzał. W fabule Komasy starszy z braci ginie – to punkt kulminacyjny tej historii. Ale nie tylko z tego powodu scena zapada w pamięć. Fikcja rozmywa się tutaj i odsłania prawdę: te kadry nakręcono naprawdę w 1944 r. i zrobił to ktoś, kto znalazł się wtedy w niebezpieczeństwie. Operator BIP-u był tam wtedy. Czy myślał o tym – jak twórcy „Powstania Warszawskiego” każą myśleć swojemu bohaterowi – że dzięki jego poświęceniu powstaje świadectwo, które pomoże potomnym zanurzyć się w doświadczeniu powstańców?

Niewiele z tych świadectw przetrwało do naszych czasów. Tuż przed kapitulacją powstania 122 szpule z materiałem filmowym żołnierze jednego z oddziałów ukryli w piwnicy budynku przy ulicy Wilanowskiej. Odzyskano je już w 1946 r., ale władze komunistyczne udostępniały je niechętnie. Pamiętali o nich jednak ci operatorzy, którzy przeżyli, a po wojnie, pomimo sytuacji politycznej, przyczyniali się do rozwoju polskiej kinematografii: Wacław Feliks Kaźmierczak „Wacek”, który jako pierwszy montował ocalone materiały, Andrzej Ancuta „Kier”, wykładowca i dziekan Wydziału Operatorskiego w łódzkiej filmówce, Antoni Bohdziewicz „Wiktor”, kierownik Katedry Reżyserii w murach tejże uczelni, Jerzy Zarzycki „Pik”, reżyser i scenarzysta… A należy wspomnieć i o fotografach, jak Sylwester Braun „Kris”, którego zdjęcia przez lata stanowiły najbardziej chyba znaną wizualną kronikę powstania, czy Ewa Faryaszewska, autorka jedynych kolorowych zdjęć z powstania (opublikowanych po raz pierwszy dopiero w 2014 r.). Oni także narażali życie każdego dnia – 24-letnia fotografka, dokumentująca zniszczenia zabytkowej części miasta, została ranna na Starówce i zmarła 28 sierpnia 1944 r.

Z dokonań operatorów BiP-u i fotografów powstania zostały tylko fragmenty. A jednak na podstawie tych fragmentów udało się zrealizować film, który, choć powstał późno, na przeglądach filmów o powstaniu powinien być zawsze wyświetlany jako pierwszy.

Wpamięci widzów, którzy oglądali „Kanał” (1957) przed laty, film Andrzeja Wajdy redukuje się niekiedy do sceny o mocy wyrazu piety: łączniczka „Stokrotka” (Teresa Iżewska) podtrzymuje na kolanach głowę umierającego „Koraba” (Tadeusz Janczar), a za jej plecami srebrzy się w promieniach wrześniowego słońca krata, która zamyka wylot kolektora. Jest w tej scenie i synteza najwznioślejszych ideałów, i przyczynek do mitologizacji Powstania, i romantyczna sygnatura reżysera.

Pozostało 97% artykułu
Powstanie Warszawskie
Rzeź Woli. Co dziś wiemy o tej zbrodni?
Powstanie Warszawskie
Kenkarta, proporczyk oraz historyczne opaski w Muzeum Powstania Warszawskiego
Powstanie Warszawskie
Powstanie, pamiętamy! Hołd w 80. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego
Powstanie Warszawskie
Maria Paszyńska: W powstaniu rozkwitły niemal wszystkie możliwe rodzaje bohaterstwa
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Powstanie Warszawskie
„Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach”. Symboliczne miejsca i przedmioty powstańcze