Zwycięstwo wyborcze PiS jest słodko-gorzkie. Z jednej strony partia Jarosława Kaczyńskiego zdobyła ponownie władzę samodzielną, z drugiej – ma większość nieznaczną, straciła Senat i jest ryzyko, że może stracić również prezydenta. Główne partie opozycyjne będą w stanie zawrzeć sojusz, żeby wyprowadzić Andrzeja Dudę z Pałacu Prezydenckiego, co byłoby początkiem końca rządów partii Kaczyńskiego.
PiS ma problem. Najtwardsze reformy musi wprowadzać natychmiast lub dopiero po wyborach prezydenckich, żeby nie zaszkodzić Dudzie w reelekcji. Dla opozycji wybory prezydenckie będą bojem o wszystko, a PiS bez swojego prezydenta wszystkiego co chce, nie zrobi. I tu pojawia się dylemat. Przeprowadzić fundamentalne zmiany, z dokończeniem reformy sądownictwa i zmianami w mediach? Robić to teraz, jeszcze przed końcem roku, ale narazić się na gniew części wyborców, który przejdzie na Dudę, czy poczekać i zaryzykować ze zmianami na czas po wyborach prezydenckich? Oba warianty są ryzykowne. Logika polityczna nakazuje rządzącym najtrudniejsze zmiany przeprowadzać zawsze w pierwszym roku rządów. Później mogą odbić się niekorzystnie na wyniku wyborów. Sytuacja partii Kaczyńskiego będzie o tyle komfortowa, że po wyborach prezydenckich są trzy lata bez wyborów. Przed PiS polityczne hulaj dusza, piekła nie ma. Tylko najpierw trzeba ocalić prezydenta.