Marek Migalski: Jeden kandydat, czyli wspólne marzenie Tuska i Mentzena

Jeśli mniejsze ugrupowania zrezygnowałyby ze startu ich reprezentantów w wyścigu prezydenckim, karty między turami może rozdawać lider Konfederacji.

Publikacja: 28.08.2024 04:30

Pałac Prezydencki w Warszawie

Pałac Prezydencki w Warszawie

Foto: Adobe Stock

O ile pomysł sprzed roku wspólnej listy antypisowskiej opozycji w wyborach sejmowych miał sens, o tyle pojawiające się obecnie naciski na to, by koalicja rządowa wystawiła w wyścigu prezydenckim tylko jednego kandydata, są zupełnym kuriozum. W żadnym stopniu ten koncept nie sprawiłby, że wygrałby on już w pierwszej turze, a mógłby skończyć się tym, że na jakiś okres rozgrywającym w polskiej polityce stałby się – obok Donalda Tuska – Sławomir Mentzen.

Zwolennicy PO chcieliby zwycięstwa w pierwszej turze

Wystarczyło, że premier rzucił hasło wspólnego kandydata koalicji, a już zaczęło się publicystyczne młotkowanie junior-partnerów Platformy Obywatelskiej, by zrezygnowali z wystawienia własnych polityków w walce o Pałac Prezydencki i karnie poparli Rafała Trzaskowskiego. Bo przecież nikt nie ma wątpliwości, iż owym wspólnym kandydatem rządu miałby być nie ktoś z Lewicy, nie Szymon Hołownia, ale właśnie ktoś z KO, a konkretnie prezydent stolicy. Zwolennicy tego rozwiązania twierdzą, że pozwoli to wygrać wybory już w pierwszej turze. Otóż nie tylko nie doczekalibyśmy się tego efektu, ale dodatkowo najważniejszym politykiem w kraju stałby się na jakiś czas lider Konfederacji.

Czytaj więcej

Jerzy Surdykowski: POstrach PiS-u. Dlaczego Donald Tusk nie może iść na urlop

Fani Tuska (oraz jego propozycji) zakładają, że wszyscy wyborcy rządowej koalicji pokornie zagłosowaliby na takiego uzgodnionego kandydata. To podstawowy błąd, bo pewna część zwolenników obecnej władzy wybrałaby albo absencję, albo nawet poparłaby jego konkurenta. Jeśli owym reprezentantem rządu w nadchodzących wyborach byłby Trzaskowski, to prawdopodobnie jakiś procent elektoratu Trzeciej Drogi nie zagłosowałby na niego. Dotyczy to zarówno zwolenników PSL, dla których jest on zbyt liberalny, jak i PL2050, którzy widzą w nim przede wszystkim wiceprzewodniczącego partii, z którą ich ugrupowanie konkuruje. Z kolei wyborcy Lewicy nie mieliby oporów ideologicznych, bo Trzaskowski praktycznie pod tym względem jest nieodróżnialny od ich liderów, ale mogliby kierować się podobnymi pobudkami jak zwolennicy Hołowni – partyjną niechęcią. Oraz – przynajmniej w najbardziej radykalnych przypadkach – tym, że jest mężczyzną.

Sławomir Mentzen skorzystałby na jednym kandydacie koalicji

Jeśli ktoś zakłada, że cały elektorat popierający dziś rząd karnie zagłosuje na kandydata uzgodnionego przez jego liderów, jest naiwny lub… popiera PO. I zakłada, że wszyscy zwolennicy koalicji 15 października zagłosują razem. Jeśli tak jest, to zapraszam do intelektualnego eksperymentu – gdyby przywódcy partii władzy zdecydowali, że w walce o prezydenturę będzie ich jednak reprezentował Hołownia lub Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, to także sądzą, że każdy wyborca dziś wspierający władzę zagłosowałby na kogoś z tej dwójki? No właśnie.

Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem przy opowiedzeniu się całej koalicji przy jednym kandydacie jest jego świetny wynik w pierwszej turze (zapewne przekraczający 40 proc.), ale też brak szans na wygraną bez konieczności przeprowadzenia drugiej.

Czytaj więcej

Mentzen: Prawybory? Gdyby się odbyły, to bym je wygrał. Jestem przekonany

Można przewidywać, że w takim wypadku świetny wynik otrzymałby Mentzen jako jedyny liczący się konkurent duopolu PO–PiS. I to on byłby rozgrywającym w polskiej polityce w okresie pomiędzy turami. Powtórzyłby zatem sukces Pawła Kukiza z 2015 roku, kiedy to głosy jego zwolenników zdecydowały o zwycięstwie Andrzeja Dudy w drugiej turze.

Naprawdę tego właśnie chcą „zjednoczeniowcy”? Chcą widzieć Trzaskowskiego umizgującego się do Konfederacji? Obiecującego realizację części jej programu?

Oczywiście, kandydaci nie są właścicielami głosów, które na nich padły, i nie mogą ich przekazać ich jak worka ziemniaków innemu pretendentowi. Pewnie zwolennicy Mentzena podzieliliby się na dwie grupy – część zagłosowałaby w drugiej turze na Trzaskowskiego, część na polityka PiS (tak zresztą było przed czterema laty). Pamiętając dodatkowo, że w drugich turach (z wyjątkiem elekcji 1990 roku) zawsze jest wyższa frekwencja, należy założyć, że przy urnach pojawiliby się także wyborcy, na których Konfederacja nie robi dobrego wrażenia. To wszystko sprawia, że losy przyszłej prezydentury nie znalazłyby się wyłącznie w rękach Mentzena, ale czas jego dwutygodniowego królowania w Polsce na pewno bardzo wzmocniłby jego samego i jego partię.

Rady premiera dobre, ale dla PO, a nie partii koalicyjnych

Ale jest także drugi polityk, który czerpałby zyski z wystawienia przez koalicję wspólnego kandydata – to Donald Tusk. Gdyby rzeczywiście Trzecia Droga i Lewica posłuchały jego apelu, za trzy lata praktycznie nie istniałyby jako samodzielne podmioty polityczne. Ikoniczny już przykład Unii Wolności z 2000 roku pokazuje, że partia, która nie wystawia swojego kandydata w wyścigu prezydenckim, znika (choć inni szatani także byli wówczas czynni). Zgodnie z zasadą, którą kiedyś wymyśliłem, w polityce gdzie dwóch się bije, tam trzeci traci. Nie można sobie pozwalać na zniknięcie na czas kampanii prezydenckiej z radarów opinii publicznej, z mediów, ze świadomości wyborców. Jeśli Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz i Włodzimierz Czarzasty ulegliby namowom premiera, mogliby się już przygotowywać do zmiany zawodu, bo w polityce byliby za trzy lata zbędni.

Nie sądzę jednak, że tak się stanie – to zbyt doświadczeni gracze (zwłaszcza dwaj ostatni). Pomysł wystawienia jednego koalicyjnego kandydata nie zmaterializuje się, choć proplatformerski komentariat pewnie będzie jeszcze przez jakiś czas młotkować mniejsze ugrupowania władzy.

A może jednak nie doceniam hipnotycznych talentów premiera?

Autor jest politologiem, profesorem Uniwersytetu Śląskiego

O ile pomysł sprzed roku wspólnej listy antypisowskiej opozycji w wyborach sejmowych miał sens, o tyle pojawiające się obecnie naciski na to, by koalicja rządowa wystawiła w wyścigu prezydenckim tylko jednego kandydata, są zupełnym kuriozum. W żadnym stopniu ten koncept nie sprawiłby, że wygrałby on już w pierwszej turze, a mógłby skończyć się tym, że na jakiś okres rozgrywającym w polskiej polityce stałby się – obok Donalda Tuska – Sławomir Mentzen.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Polityka
Sondaż: KO na czele, jedna partia traci najwięcej
Polityka
W PiS kryzys, ale i Schadenfreude. Donald Tusk ogłasza "demokrację walczącą"
Polityka
Szef klubu Polski 2050: Hołownia najlepiej wpisuje się w standardy prezydenckie prezesa PiS
Polityka
Radosław Sikorski "wkręcony" przez rosyjskich pranksterów. Dołączył do długiej listy
Polityka
Płatna protekcja Ryszarda Czarneckiego. Kulisy prokuratorskich zarzutów
Materiał Promocyjny
Jak wygląda auto elektryczne