– Oczywiście, widzimy to, że wielu ludzi chciałoby zobaczyć Borysa Nadieżdina na liście kandydatów. Jest mi bardzo przykro, ale działając w ramach obecnego prawa i będąc członkiem Centralnej Komisji Wyborczej, nie mam innego wyjścia – tłumaczył decyzję o niedopuszczeniu do wyborów Nikołaj Lewiczew. Posiedzenie rosyjskiej CKW przypominało posiedzenie partyjnej komisji dyscyplinarnej z czasów Związku Radzieckiego. Nadieżdinowi wypominano, że w swojej karierze „przechodził z partii do partii”, i sugerowano, że w sposób nierzetelny wydał zebrane od darczyńców na swoją kampanię pieniądze. Rzecz jasna nie pokazano żadnych dowodów.
Będą nowe represje wobec opozycji?
Po ogłoszeniu ostatecznego werdyktu CKW Nadieżdin bez pozwolenia zabrał głos. Nie rzucał ostrych wypowiedzi pod adresem Kremla, nie nawoływał do protestów czy bojkotu wyborów. Zapowiedział, że odwoła się od decyzji. – A jest jeszcze wyższy sąd – rzucił, unosząc palec wskazujący, zapewne mając na myśli sąd ostateczny. – Chodziło mi o Sąd Konstytucyjny – dodał ostrożnie, gdy na sali zapadła wymowna cisza.
Czytaj więcej
Centralna Komisja Wyborcza Federacji Rosyjskiej uznała 9 147 podpisów popierających kandydaturę Borisa Nadieżdina w wyborach na prezydenta Rosji za nieprawidłowe.
Formalnym powodem do wyrzucenia go z kampanii wyborczej było to, że w CKW znaleziono ponad 5 proc. dopuszczalnych ustawowo (czyli 9 tys.) „nieprawidłowych podpisów” ze złożonych przez niego 105 tys. (tyle można było przekazać CKW, zebrał ponad 200 tys. podpisów).
Do utworzonych przez niego lokali ustawiały się gigantyczne kolejki, w których ludzie po kilka godzin czekali na złożenie swojego podpisu w Moskwie, Petersburgu i innych miastach kraju. Był jedynym kandydatem, który deklarował chęć szybkiego zakończenia wojny, rozmów pokojowych z Ukrainą i normalizacji relacji z Zachodem.