Przez trzy lata urzędowania Kais Saied rozmontował już niemal wszystko, co Tunezyjczykom udało się zbudować po obaleniu w 2011 r. dyktatora Zina al-Abidina Ben Alego. A z czego Tunezja słynęła – była jedynym przykładem pozytywnych zmian po buntach, który wstrząsnęły światem arabskim ponad dekadę temu. Demokracja, pluralizm, wolność słowa, silne społeczeństwo obywatelskie i silne związki zawodowe – tak było w tym północnoafrykańskim kraju jeszcze kilka lat temu. Coraz mniej z tego jest aktualne. A Saied jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
Następne wygłosi zapewne po sobotnich wyborach do parlamentu, które bojkotują prawie wszystkie partie. Kampanii wyborczej prawie nie było, opozycja – różnorodna, od lewicy po umiarkowanych islamistów – nazwała ją farsą.
Gniew i populizm
– Ponad 90 proc. partii bojkotuje te wybory i nie uznają ich wyników. Parę mniejszych bierze udział, to zwolennicy Saieda. Będzie on próbował przekonać świat: mam system demokratyczny, odbyły się wolne wybory. A na miejscu będzie dalej budował swój populistyczny system władzy – mówi „Rzeczpospolitej” Sofian Machlufi, obrońca praw człowieka i lewicowy poseł ostatniego parlamentu, który prezydent zawiesił w lecie zeszłego roku.
Czytaj więcej
Korea Południowa, aby ominąć zachodnie sankcje, importuje rosyjskie produkty naftowe przez Tunezję.
Saied wykorzystał wtedy gniew społeczny, wywołany kryzysem gospodarczym, restrykcjami pandemicznymi. I przede wszystkim – niespełnieniem przez nową klasę polityczną obietnic z czasów rewolucji, która obaliła Ben Alego. Nie zniknęła korupcja, młodzi ludzie z rodzin bez koneksji po skończeniu szkół nie mogli znaleźć pracy dającej szansę na utrzymanie rodziny.