W roli obrońcy liberalnego porządku, swoistego anty-Trumpa, lansuje się od dawna Emmanuel Macron. Ale w Argentynie prezydentowi od samego początku nie powiodło się. To niby tylko błąd protokołu, ale gdy po 14 godzinach lotu Francuz wylądował w Buenos Aires, na schodkach powitał go pracownik lotniska w... żółtej kamizelce, takiej samej, jakie noszą manifestanci paraliżujący od trzech tygodni francuską stolicę.
Czytaj także: Kreml: Putin spotkał się z Trumpem na szczycie G20
W sobotę, decydującym dniu szczytu, Macron bardziej musiał śledzić wydarzenia w kraju niż obrady na szczycie. Bo też świat przecierał oczy ze zdumienia, gdy siły porządkowe nie były w stanie powstrzymać chuliganów (casseurs) przed opanowaniem Łuku Triumfalnego i Grobu Nieznanego Żołnierza, a barykady, płonące samochody i zniszczone przystanki naznaczyły najlepsze dzielnice metropolii, od opery po aleję Wielkiej Armii. W sumie w starciach pod hasłem „Macron demission!" zostało rannych ponad 100 osób, a 400 aresztowano.
Koniec NAFTA
W niedzielę po południu, zaraz po powrocie z Argentyny, Macron zwołał posiedzenie rządu w Pałacu Elizejskim, aby zdecydować, czy sytuacja wymaga ogłoszenia stanu wyjątkowego. Emmanuel Riviere, dyrektor centrum badania opinii publicznej Kantar, przyznaje „Rz": „nie jest pewne, czy prezydent, którego notowania jeszcze przed wybuchem z całą siłą ruchu »gilets jaunes« spadły do 26 proc, podniesie się z tej sytuacji".
„Notujemy bardzo szybki wzrost liczby osób, które nie identyfikują się z żadną partią polityczną. To jest głęboki kryzys demokracji, legitymizacji władz. Macron, który zdobył Pałac Elizejski pod hasłem odsunięcia od władzy establishmentu, teraz sam stał się jego symbolem, uosobieniem wyobcowanego przywódcy" – mówi Riviere.