„Polityczna schizofrenia", „festiwal paranoi", „autyzm PiS", „histeria opozycji" – to tylko niektóre pojęcia z dziedziny psychiatrii, które są obecne w debacie publicznej, nie brakowało ich także w gorącym okresie kampanii wyborczej. Jak pan – psychiatra i psychoterapeuta – reaguje, gdy słyszy takie sformułowania z ust polityków lub publicystów?
Skóra mi wtedy cierpnie na plecach. Mam wrażenie, że dzieje się coś bardzo niedobrego i że terminy, które powinny być zarezerwowane wyłącznie dla procedur związanych z leczeniem czy terapią, są wykorzystywane, by kogoś obrazić. Myślę, że takie medyczne „etykietowanie" w publicznej debacie można podzielić na trzy poziomy. Pierwszy z nich jest dyscyplinowaniem członków własnej grupy: jeżeli nie będziesz postępował po mojej myśli, to czeka cię taka, a nie inna etykietka. Drugi poziom dotyczy działań wykluczających – kiedy próbujemy za pomocą takich „diagnoz" zdyskredytować i wykluczyć kogoś z dyskursu, współuczestnictwa, wspólnoty. Wreszcie trzeci obszar – najbardziej groźny – to taki, który staje się groźbą użycia przemocy i dotyka niemal eksterminacji.
Eksterminacji? Aż tak?
Tak. Bo pewne pojęcia mogą piętnować ludzi i generować agresję. Wtedy jest to nie tylko wykluczeniem z pola dialogu, ale wezwaniem do przemocy – czasem wręcz fizycznej – wobec naznaczonych osób.
To teoria, a jestem ciekawa praktyki. Zabawię się przez chwilę w adwokata diabła: czy nie jest tak, że posługiwanie się etykietami to tak naprawdę problem sztucznie pompowany przez niektóre środowiska? Czy w swojej praktyce lekarskiej i terapeutycznej rzeczywiście spotkał się pan z kimś, kto poczuł się urażony określeniem np. „polityczna schizofrenia"?