W moim domu, w którym mieszkał mój ojczym, podoficer Wojska Polskiego z Kołomyi Grzegorz Kantor oraz moja matka – bardzo nowoczesna, rosyjska Żydówka z Charkowa, czuliśmy, że coś się stanie. Zwłaszcza po wydarzeniach w Kielcach w 1946 r. Pamiętam panikę. Byłem wtedy małym dzieckiem, miałem zaledwie sześć lat. Ale pamiętam ten niepokój. W Strzegomiu mieszkało 500 rodzin żydowskich. Wieczorami odbywały się dyskusje nad tym, co powinniśmy robić dalej. Państwa żydowskiego jeszcze nie było. Dokąd mieliśmy jechać? Pamiętam, że ojciec przyniósł wtedy metalową sztabę i zamontował ją, żeby wzmocnić drzwi naszego domu przy ulicy Dzierżyńskiego 31 w Strzegomiu. Oni przewidywali, że wyjazd wisiał w powietrzu. Może nie od razu do Izraela, choć ojciec był syjonistą, ale mama przecież marzyła o Australii. Przez lata ludność naszego miasteczka topniała. To było dla mnie najbardziej bolesne.
I nadszedł Marzec 1968 r. Nie sądzę, żeby jakiś polski Żyd powiedział to wprost, ale prawdę mówiąc, dobrze, że wreszcie to się stało. Bo nie mogliśmy już żyć w takiej tymczasowości, kiedy w rogu pokoju stał zwinięty dywan kowarski przygotowany na wyjazd. Choć ja nigdy nie ukrywałem swojego pochodzenia. Zawsze starałem się, żeby być Żydem bardzo żydowskim. W duszy serca płakać nad losem tego narodu, ale też uczestniczyć w życiu tej społeczności, prowadząc masę kolonii dla dzieci żydowskich i wyjazdów dla studentów. A przy tym byłem też bardzo polski. Pracowałem w Opolu, ale zwolniono mnie za brak zaangażowania w tłumienie strajków marcowych. Dostałem zakaz zatrudnienia w innych szkołach. Ale jeśli ktoś zapyta mnie dziś, czy można jednocześnie być Żydem i Polakiem, to odpowiem, że tak. Taki był Antoni Słonimski, Julian Tuwim oraz wielu innych ludzi, którzy kochali tę ojczyznę i władali tym językiem lepiej niż „prawdziwi Polacy".
Artyści nie powinni wyjeżdżać, ale to była walka o życie. Byłem przygotowany do wyjazdu, byłem gotowy, żeby pracować w fabryce, ale miałem również ambicję, by kontynuować pracę nauczyciela akademickiego. Nie była to łatwa walka, ale ją wygrałem.
Wyjazd wiązał się również z traumą rozbicia rodzin. Najgorsze było, gdy rodzice nie mogli wyjechać, bo nie mieli już siły, by się przenosić. Tacy byli między innymi rodzice mojej żony. Zabrałem im to, co mieli najcenniejszego, ich ukochaną córkę, a zostawiłem ich z telewizorem i używanym dywanem. Nałożono na nas zakaz wjazdu do Polski przez 20 lat. Nie wpuszczano nas nawet do chorych czy umierających rodziców. Kiedy ojciec leżał w szpitalu po drugim zawale, mogliśmy jedynie prosić o wizy. Dostaliśmy je w końcu na pogrzeb. To było najbardziej bezczelne i prymitywne traktowanie uchodźców z Marca '68 r. —not. kapla
Wydarzenia marcowe były końcem mojej młodości
Janusz Zaorski, reżyser filmowy
Wydarzenia marcowe pamiętam z perspektywy Łodzi. Byłem wówczas studentem Wydziału Reżyserii Łódzkiej Szkoły Filmowej. Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, że początek protestów, który jawił się nam jako upominanie się o wolność, swobodę, demokrację, potoczy się w stronę antysemityzmu, zmuszając do wyjazdu z kraju tysiące ludzi. Teraz wiem, że to była walka gen. Moczara i jego partyzantów o władzę. Moczar, który był wtedy ministrem spraw wewnętrznych, dostrzegł szansę wykorzystania słusznego wystąpienia studentów jako formy nacisku na zmianę I sekretarza partii. Ostatecznie do tego nie doszło. Breżniew obawiał się, że Demko, jak brzmiało prawdziwe nazwisko Moczara, to połączenie polskiego i ukraińskiego nacjonalizmu oraz antysemityzmu; że zerwie się z łańcucha i nie będzie z niego pożytku.
8 marca zupełnie przypadkowo znalazłem się na Krakowskim Przedmieściu. Przyjechałem z Łodzi, ponieważ w stolicy starałem się o posadę asystenta reżysera. Na teren uniwersytetu nie udało się dostać, trwała tam już regularna bitwa. Początkowo nie wiedziałem, co się dzieje, nie miałem wiedzy o planowanym wiecu. Dla mnie to był szok. Widziałem podjeżdżające autokary, wyskakujący z nich aktyw robotniczy z pałkami, który bił kogo popadnie – nie tylko studentów, ale nawet przypadkowych przechodniów.
Później stopniowo docierały do mnie informacje, m.in. o tym, że spalono kino Kultura. Ormowcy zaprószyli ogień, siedząc w pogotowiu w kinie i paląc papierosy. Poza tym słyszałem, że rozdawano im wódkę, aby byli agresywni. Mój kolega widział pijanego ormowca, który krzyczał: „Żyda za pejsy i wyrzucić za morze!".
Szokiem była dla mnie również medialna propaganda. Mówiono o garstce wichrzycieli, tymczasem na demonstracjach widziałem dziesiątki tysięcy ludzi! Wydarzenia marcowe były końcem mojej młodości. Wszedłem wtedy w dorosłe życie, jednocześnie przekonując się, jak cynizm może wygrać z pasją. To było bardzo negatywne doświadczenie, ale zahartowało mnie na całe życie.
Represje dosięgły także moją rodzinę. Mój ojciec był wówczas wiceministrem kultury i szefem kinematografii. Z tej drugiej posady w wyniku wydarzeń marcowych został wyrzucony. Oberwało się również mnie. W łódzkiej prasie – a dokładnie w tygodniku społeczno-kulturalnym „Odgłosy" – ukazał się artykuł zarzucający mi, że jestem kosmopolitą (wtedy był to straszny zarzut), ponieważ znam trzy języki obce (śmiech). Przyjąłem to z niedowierzaniem.
Po Marcu zmuszono do emigracji blisko 100 osób ze środowiska filmowego, w tym tak znanych, jak Aleksander Ford, twórca „Krzyżaków", który przecież planował zrobienie filmu o Januszu Korczaku – w głównej roli miał zagrać Henry Fonda – a także operatorzy Kurt Weber i Władysław Forbert.
Wydarzenia marcowe miały znaczenie także w dłuższej perspektywie – zwłaszcza dla kinematografii. Kilka lat później, poczynając od „Barw ochronnych" Zanussiego i „Człowieka z marmuru" Wajdy, powstało kino moralnego niepokoju. Robiliśmy filmy o tym, że trzeba tępić kłamstwo, obłudę, fałsz i cynizm. Nasze debiuty wprawdzie przesunęły się na później, do tego nie pozwalano nam na ostrzejsze scenariusze, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Być może nasze filmy były bardziej przemyślane i artystycznie zrobione właśnie dlatego, że ta gorzka lekcja, jaką był Marzec '68, czegoś nas nauczyła? —not. lub
Władze chciały uderzyć w mojego ojca
Antoni Zambrowski, dziennikarz, publicysta, autor książki „Syn czerwonego księcia"
Decyzja Władysława Gomułki o zdjęciu „Dziadów" podjęta pod wpływem jego prawej ręki Zenona Kliszki była kompromitująca. I to jeszcze w Teatrze Narodowym! Zdjęcie „Dziadów" z afisza wywołało oburzenie opinii publicznej, co władze wykorzystały, oskarżając o podżeganie do buntu „syjonistów". O tej historii korespondentowi „Le Monde" opowiedzieli Adam Michnik i Henryk Szlajfer, za co zostali aresztowani. Oprócz tego, nie czekając na decyzję komisji uniwersyteckiej, zostali oni bezprawnie relegowani z uniwersytetu.
Pracowałem wtedy jako ekonomista w Instytucie Organizacji Przemysłu Maszynowego. Podlegał on Komitetowi Pracy i Płac. W dniu 8 marca miałem się spotkać z moim promotorem prof. Włodzimierzem Brusem, którego byłem doktorantem, ale szef powiedział mi, że jest rozróba na uniwersytecie. Nie poszedłem. Byłem ostrożny, ponieważ już wcześniej podpadłem władzy. Krytykowałem wojnę władz z prymasem Wyszyńskim i Kościołem, za co wyrzucono mnie z partii i pozbawiono pracy na uniwersytecie.
Kilka dni po pierwszym wiecu – 12 marca – w chwili, gdy odprowadzałem córeczkę do przedszkola, zostałem aresztowany. Początkowo zabrali mnie do MSW. Usłyszałem zarzut, że 8 marca brałem udział w zamieszkach. A przecież tego dnia w ogóle nie było mnie na uniwersytecie! Im bardziej się opierałem, broniłem, odrzucałem kłamstwa, tym coraz cięższe zarzuty mi stawiano. Ostatecznie postawiono mi zarzut, że stoję na czele całego studenckiego ruchu marcowego. W rzeczywistości mój udział w protestach był jedynie taki, że... wsadzono mnie do więzienia, w którym spędziłem ponad dwa lata.
Domyślam się, że w ten sposób władze chciały uderzyć w mojego ojca, który był wówczas zastępcą prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Na fali wydarzeń marcowych został odsunięty od pełnienia tej funkcji, a także wyrzucony z partii . Nawet ludzie, szeroko to komentując, mówili, że młody Zambrowski padł ofiarą wojny z jego ojcem.
Wracając jeszcze do Marca – później oczywiście dowiedziałem się o przebiegu wydarzeń, łącznie z tym, jak brutalnie potraktowano studentów, a przede wszystkim studentki na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego.
Jedna osoba z mojej bliskiej rodziny pracowała w tamtym czasie w szpitalu. Opowiadała mi, że w jej placówce w związku z brutalnym tłumieniem wydarzeń marcowych były dwa zgony. Tymczasem władza – bezczelnie kłamiąc – wypierała się ofiar śmiertelnych. Zresztą później skompromitowała się jeszcze bardziej, zabijając w grudniu 1970 r. na Wybrzeżu znacznie więcej ludzi. Gomułka pożałował chleba dla polskiego rodu – czołgów nie żałował, bo je miał ze Wschodu. —not. lub
Byłem przeciwnikiem demonstracji
Karol Modzelewski, historyk, w okresie PRL działacz opozycyjny, za wydarzenia marcowe skazany na 3,5 roku więzienia
Wiedziałem, że 8 marca odbędzie się wiec. Nie poszedłem na niego – tak było uzgodnione miedzy nami, tymi, co knuli, że dwaj kryminaliści, niedawno zwolnieni, czyli ja i Jacek Kuroń, nie idą, żeby nie było, że buntują młodzież. Podobnie było ustalone z Adamem Michnikiem, między innymi w obronie którego wiec zostanie zwołany. Tak więc tego dnia poszedłem do domu, a potem do Michnika, by zapytać, czy może coś wie o przebiegu wiecu. Za mną jechały dwa samochody, dobrze znałem ich numery. Gdy wracałem taksówką, razem z Jadwigą Staniszkis, jeden z tych samochodów zajechał nam drogę z przodu, a drugi z tyłu. Zwinęli nas. Zawieźli mnie nad dołek, do Pałacu Mostowskich. Spodziewałem się aresztowania, przecież nieustannie byłem namierzany.
Dalej już zaczyna się moja kryminalna historia. Po 48 godzinach prokurator i tajniacy wsadzili mnie do samochodu i zawieźli na Mokotów. Nie widziałem ani zajść ulicznych, ani wieców. Choć ludzi, którzy brali w nich udział, spotkałem w celi. Jeden miał nawet napisane na plecach, za co się tam znalazł. Na jego jesionce widniał napis: „Niech żyje wolność słowa". A do tego miał długie włosy, więc podpadł podwójnie. Nie pamiętam, z jakiej był uczelni.
Z czasem coraz więcej dowiadywałem się o tamtych wydarzeniach. O tym, że zgodnie z planem Irena Lasota weszła na ławkę pod Biblioteką Uniwersytecką (dziś stary BUW), przeczytała tekst rezolucji, który powtórzył Wiktor Górecki: o wkroczeniu aktywu robotniczego, chaotycznych negocjacjach z prorektorem Rybickim, i wkroczeniu na dziedziniec uniwersytetu ZOMO i ORMO, brutalnie bijących studentów, a przede wszystkim – studentki. Słyszałem, że gdy studenci się rozproszyli, to zomowcy i ormowcy wybijali szyby i wskakiwali przez okna do budynków poszczególnych wydziałów, goniąc tam i wyłapując kolejne osoby. Była to więc akcja przeprowadzona na ślepo, właściwie przeciwko wszystkim studentom, którzy znaleźli się wówczas na uniwersytecie.
Przez długi czas byłem przeciwnikiem organizowania wieców i demonstracji – w odróżnieniu od komandosów, którzy byli bardzo rozochoceni. Powstrzymywałem ich zapędy, tłumacząc, że oni są tolerowani jako pewna forma opozycji na uniwersytecie; że będzie tak, dopóki nie przekroczą Rubikonu. W mojej ocenie mógł być nim wiec, demonstracja uliczna, która będzie końcem opozycji uniwersyteckiej, bo wszyscy trafią do więzienia. Jacek Kuroń też chciał ich powstrzymać, ale uważał, że nie możemy im zakazać, bo to jest ich sprawa i inicjatywa.
Moje podejście zmieniło się 3 marca. Wtedy doszło do spotkania dużej grupy, ok. 30 osób, w mieszkaniu Jacka Kuronia. Przyszły wiadomości o relegowaniu z uczelni Michnika i Szlajfera, którzy w styczniu – bodajże w nocy z 31 stycznia na 1 lutego – poszli do korespondenta „Le Monde" w Warszawie Bernarda Margueritte'a i opowiedzieli mu o ostatnim przedstawieniu „Dziadów", a także o manifestacji na widowni i po spektaklu.
Bezpieka uznała to za zbrodnię z art. 5 małego kodeksu karnego. Groziło im 5–15 lat więzienia, a w ekstremalnym przypadku nawet dożywocie. Ostatecznie Michnika i Szlajfera wówczas nie zamknięto, natomiast bezprawnie relegowano z uczelni. Odtąd ja i Jacek Kuroń, wcześniej opierający się wiecowi, byliśmy zdania, że trzeba go zorganizować, że „mamy propozycję nie do odrzucenia", ponieważ był to początek likwidacji pewnej autonomii uniwersyteckiej, pewnych enklaw wolności słowa i swobód, które pojawiły się w 1956 r.
Marzec '68 – mimo uporczywości oporu – udało się zdławić w ciągu trzech tygodni. A to dlatego, że był to ruch wyłącznie młodego pokolenia inteligencji. Młodzież robotnicza oczywiście też brała udział w demonstracjach, ale tylko dlatego, że była zadyma; nie występowała we własnym imieniu, z własnymi postulatami. To ograniczyło zasięg działania. Środowiska intelektualne zostały rozbite, rozproszone, pojawiła się nagonka antysemicka.
Niemniej Marzec '68 miał wpływ na kształtowanie się przyszłych środowisk opozycyjnych. Wprawdzie środowiska inteligenckie po wydarzeniach marcowych były przez pewien czas niezdolne do zbiorowych wystąpień, do listów protestacyjnych, ale po pewnym czasie znów zaczęły się w nich budzić odruchy obywatelskie. Wkrótce, zwłaszcza po powstaniu KOR, wznowiły one działalność. Tym razem już w ścisłej łączności ze środowiskami robotniczymi. —not. lub