W osobistej rozmowie Narendra Modi sprawia wrażenie, że jest urodzonym liderem. I nie chodzi tutaj o jakąkolwiek wyniosłość i pychę, o utrzymywanie odpowiedniego dystansu wobec obcego rozmówcy, żeby podkreślić własne dostojeństwo, bądź o tworzenie napuszonej atmosfery wszechwładzy, co w Indiach często widoczne jest w słowach, gestach i samym wyglądzie człowieka na wysokim urzędzie. Nic z tych rzeczy.
Narendra Modi zachowuje się naturalnie, a przynajmniej tak to często oceniają rozmówcy. Nie stara się w żaden sposób spoufalać, przez co wzbudza szacunek, mówi bardzo treściwie i na temat, aczkolwiek droga do sedna jego wywodu może być nieco zawiła. Dokładnie kontroluje sytuację, powiada się o takich ludziach, stara się dość skutecznie narzucić własny scenariusz rozmowy, ale w taki sposób, żeby wynikało to z logiki samej konwersacji, a nie z jakiegokolwiek zewnętrznego przymusu. Dość szybko dochodzi się do wniosku, i to po kwadransie wymiany zdań na konkretny temat, że Modi to realistyczny wizjoner, że potrafi podejmować najtrudniejsze decyzje i skutecznie je egzekwować. Bardzo umiejętnie buduje swój złożony wizerunek politycznego menedżera, przywódcy tłumów, znawcy i propagatora indyjskiej tradycji, przyjaciela wielkiego biznesu, ale też łaskawego władcy, który troszczy się o najuboższych w każdym zakątku kraju.
Wizerunek nie jest jednakże jednokolorowy i bez skazy. To nie te czasy i nie ten kraj. Modi jest świadomy oskarżeń o radykalizm ideologiczny: że źle traktuje mniejszości religijne, to znaczy muzułmanów i chrześcijan, że nie toleruje wokół siebie jakiejkolwiek opozycji, że potrafi stosować najbardziej brutalne metody w walce politycznej. Spokojnie odpowiada na zarzuty, punkt po punkcie, rozwiewając stopniowo wątpliwości rozmówców: że absolutnie nie jest fanatykiem ani hinduskim fundamentalistą, ani też bezwzględnym autokratą. Nie widzi sensu przyznawania się do poważnych wykroczeń, błędów, a już na pewno nie do krwawych pogromów. Jest mu niewymownie przykro, że do nich doszło – klaruje opanowanym głosem – ale sam przecież został oczyszczony przez sąd z oskarżeń o współudział czy też – nie daj Boże! – o ich inicjowanie. Jest przecież człowiekiem, któremu zależy na sukcesie gospodarczym kraju, na harmonii społecznej, na dobrych relacjach z zagranicą. A przede wszystkim na wielkości ojczyzny i jej wysokiej pozycji w świecie. Tak, bez odwołania się do wspaniałej tradycji dawnych Indii nie można odnieść sukcesu – cierpliwie wyjaśnia – nie sposób też zbudować wspólnej świadomości narodowej, opartej na dumie z nie zawsze docenianych osiągnięć, zaś utrzymanie harmonii w tak bardzo zróżnicowanym państwie wymaga narzucenia odpowiedniej dyscypliny i stosowania właściwych środków pozostających w gestii rządu, oczywiście zawsze z poszanowaniem prawa i reguł demokracji. Skuteczność działania i widoczne efekty mają zawsze swoją cenę, którą nie wszyscy są gotowi zapłacić. To realizm polityczny – uzasadnia swoje postępowanie – to funkcjonowanie w rzeczywistym, a nie w idealnym świecie, który istnieje tylko w umysłach mało uświadomionych ludzi. Takie argumenty, dość uniwersalistyczne w swoim przesłaniu, a przy tym wielokrotnie odgrzewane podczas setek spotkań, okazują się w Indiach zupełnie na czasie.
W każdym razie trafiają do przekonania niewielkiej grupy europejskich dyplomatów, którzy w tajemnicy przed mediami goszczą przyszłego premiera w rezydencji niemieckiego ambasadora w New Delhi w styczniu 2013 roku. Oczywiście dyplomaci mają niemało wątpliwości co do jego przywiązania do wartości demokratycznych czy też granic jego wyznaniowego radykalizmu, ale niemal wszyscy podzielają opinię, że to prawdziwy przywódca, charyzmatyczny lider, który może liczyć na miliony swoich popleczników. Wszelkie sformułowania o sile państwa i o realizmie politycznym można naturalnie interpretować jako zapowiedź autokratycznych rządów, ale przecież to wyborcy podejmą ostateczną decyzję. O spotkaniu bezzwłocznie informują swoje centrale: Modi będzie godnym partnerem wielu zachodnich prezydentów i premierów. Bardzo szybko opinie przekazywane w depeszach przekuwane są na decyzje polityczne. Kończy się nieoficjalny, trwający niemal dekadę bojkot przyszłego premiera Indii przez Europejczyków i Amerykanów.
Po prostu porzucił
Tak naprawdę to niewiele wiadomo o Narendrze Modim. Niewiele jak na oczekiwania wobec przywódcy ponadmiliardowego państwa, który z absolutnych nizin społecznych w skrajnie hierarchicznym społeczeństwie dotarł na sam szczyt władzy. Sporo jest pogłosek, plotek, zaledwie garść faktów i cała masa przypuszczeń, insynuacji i bardzo skrajnych opinii zwolenników i przeciwników. W marcu 2014 roku ponad miliard mieszkańców Indii przyjmuje z niedowierzaniem oficjalną wiadomość: sześćdziesięcioczteroletni Narendra Modi jest żonaty, i to od ponad czterdziestu lat. Przyszły premier po raz pierwszy w oficjalnym dokumencie stwierdza, że jego małżonka nazywa się Jashodaben Chimanlal Modi. – Żonaty? Nikt go nigdy z żoną nie wiedział – dziwi się trochę nienaturalnie Mahendra, znajomy polityk Kongresu obecny na kolacji u naszych wspólnych przyjaciół w dzielnicy Defence Colony, w południowo-wschodnim Delhi. – Dziwić się trzeba z poczucia przyzwoitości. Zawsze przedstawiał się przecież jako kawaler, który nie musi troszczyć się o rodzinę, a swój czas i energię może poświęcić ludowi – z nutą ironii dodaje Arun Lal, dziennikarz z dużego dziennika ogólnoindyjskiego. – Zresztą bliska rodzina niemal każdego polityka w Indiach to gwarancja nepotyzmu i nieograniczonej korupcji – przypomina znaną nam wszystkim lokalną filozofię wartości rodzinnych – a Modi twierdził, że nic nie jest nikomu dłużny, więc nie da się w żaden sposób skorumpować. Ludzie to kupili. – Oburzenia nie kryją jednak dwie panie profesor z University of Delhi: – Po prostu porzucił swoją żonę. To pewnie kolejne aranżowane małżeństwo, ale zachował się okropnie. Przez czterdzieści lat nie przyznawał się publicznie, że poślubił kobietę. Nigdy nie wymienił jej imienia. Po prostu koszmar! – Mahendra, z wrogiej przecież Modiemu partii Kongresu, taktycznie zgadza się z obydwiema paniami profesor, ale wyjaśnia, że pewnie stan jego udawanej bezżenności wynikał z zaangażowania w radykalnych organizacjach hinduistycznych, w których obowiązuje celibat.