Przemówienie z pogrzebu Janusza Kurtyki było jednak komentowane jako deklaracja poglądów.
Mam poczucie wysokiej sprawiedliwości. Nie lubię fałszu. Od czasu do czasu moje reakcje wynikają z tego, że trzeba powiedzieć coś, aby usunąć fałsz. Ale to nie są deklaracje polityczne. Zwłaszcza w takich okolicznościach byłoby to niestosowne. Nie jestem człowiekiem ani lewicy, ani prawicy. Traktuję siebie jako człowieka szerokiego środka, z naturalną predyspozycją łączenia i dyskusji ze wszystkimi stronami konfliktu. Uważam, że skrajności trzeba łagodzić, a w niektórych wypadkach nawet z nimi walczyć. Trudny czas to szczególne wyzwanie i jednocześnie szansa dla różnego rodzaju rachunków sumienia, a także przeprosin.
Bardzo mi zależało, aby w tych szczególnych warunkach w sposób niezwykle skrótowy powiedzieć, że istnieje ułomność w komunikatach społecznych, w budowanych obrazach postaci, że potrzebna jest spora determinacja do tego, by walczyć o autentyzm, prawdziwość i rzetelność. Ale też nic ponadto. Druga rzecz, bardziej osobista: bardzo chciałbym żyć w państwie, w którym instrumentalizacja polityki ma swoje ograniczenia. Chciałbym obszar nieetyczności po prostu zredukować.
Pańskie słowa zostały zinterpretowane jako zdystansowanie się od własnego obozu politycznego.
To błędna interpretacja, zwłaszcza że podziękowania za te słowa otrzymałem także od członków PO. Nawet nie wiem, których było więcej.
Ze wszystkich skrzydeł i frakcji?
Musiałbym się zastanowić, czy funkcjonują takie skrzydła. Z mojego punktu widzenia o klasie polityki świadczy zdolność do właściwych interpretacji w przeciwnych obozach jednego zdarzenia. Jeżeli te zdarzenia są identycznie interpretowane, a nie nadużywane, to świadczy o tym, że zdarzenie miało wartość. Dla mnie ta zgodność ocen była pewnego rodzaju komplementem.
Pochwały dla pana np. w Radiu Maryja nie były pocałunkiem śmierci?
Nie, bo nie miało to żadnego związku z oceną pracy IPN i pojedynczymi zdarzeniami krytykowanymi przez PO, pod którymi i teraz bym się podpisał.
Nikt nie miał pretensji?
Nie. Może gdzieś tam na marginesie, ale było to raczej wynikiem błędnej interpretacji samej wypowiedzi.
Teraz pana słowa są przywoływane z goryczą w kontekście decyzji marszałka Komorowskiego, który podpisał nowelę ustawy o Instytucie. A mógł odesłać ją do Trybunału Konstytucyjnego.
To oczywiście bez związku. Marszałek specjalnie nie miał wyboru. Jako marszałek Sejmu reprezentuje to gremium, sam głosował za tą ustawą, a wśród ofiar katastrofy był nie tylko prezydent, ale także autor nowelizacji czy precyzyjnie, sprawozdawca komisji Arkadiusz Rybicki. To w ogóle nadzwyczajny splot okoliczności, iż na pokładzie samolotu były wszystkie strony kilkuletnich sporów o IPN. Ponadto tą decyzją nie zamknął możliwości skierowania projektu do Trybunału Konstytucyjnego, z czego już skorzystał PiS.
Postać przyszłego prezesa IPN też jest ważna dla pana jako ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Obie instytucje współpracują.
Według mojej oceny nie ma zagrożenia, że w wyniku wyboru dokonywanego w procedurze proponowanej w noweli na czele IPN stanie osoba mająca zapędy ograniczające pole aktywności tej instytucji. Notabene – także poszerzenie katalogu osób posiadających dostęp do akt powinno tę instytucję uwolnić od opinii pewnej hermetyczności.
Chcę też zapytać o zmarłego w katastrofie pańskiego współpracownika. Osobę wyjątkową, czyli wiceministra Tomasza Mertę.
Wybór Tomasza Merty na mojego bliskiego współpracownika nie był przypadkowy. Choć oczywiście propozycja pozostawienia na stanowisku wiceministra, po zmianie rządu, w polskich warunkach była pewnym politycznym ewenementem.
Zupełnie démodé w polskiej polityce.
Ale dość charakterystyczne dla mojego stylu pracy. Także pani Monika Smoleń, wiceminister, dzięki swoim kompetencjom awansowała wewnątrz resortu, a nie z „rozdania partyjnego”. Wracając do Tomasza Merty, powiem jedynie, iż taka propozycja została mu złożona w wyniku mojej oceny zadań samego resortu i kompetencji jego samego. Ważne dla mnie było jego przygotowanie, wiedza, wrażliwość, umiejętność łączenia różnych środowisk i dotychczasowe osiągnięcia. Mam ambicję, by powstał adres, w którym pojawi się szansa stworzenia polityki kultury pamięci. Właśnie w jej obrębie potrzebny jest szacunek do dziedzictwa materialnego, pomost, a właściwie wypełniona przestrzeń szacunku pomiędzy muzeami Powstania Warszawskiego i Fryderyka Chopina, a także cała działalność edukacyjna adresowana do najmłodszego pokolenia.
Tomasz Merta pomimo drobnych różnic był dobrym uzupełnieniem dla moich doświadczeń i właśnie tych ambicji. Ważne dla mnie było to charakterystyczne dla Tomasza Merty świetne komunikowanie się z wieloma grupami. Dobrze też komunikował się ze środowiskami o różnej wrażliwości historycznej. Prawie trzy lata, które spędziliśmy w resorcie, przyniosły wiele pozytywnych zdarzeń. Udało nam się przekształcić Ministerstwo Kultury w dom otwarty dla wszystkich.
Uczyliśmy się też siebie nawzajem. Oczywiście było dla mnie istotne, żeby wiceminister identyfikował się z prowadzoną przeze mnie polityką, ale też aby miał prawo wywierać na nią swój wpływ. Pracowało nam się bardzo dobrze. Nigdy nie było sporów. Rozumieliśmy się.
Koncert na Zamku Królewskim ku jego czci organizował pan razem z Janem Ołdakowskim, posłem PiS.
De facto to artyści postanowili zrobić ten koncert. Natomiast funkcję organizatorów pełnili rzeczywiście przyjaciele Tomasza Merty. Bardzo chętnie przyłączyłem się do tego gremium, trudno, aby było inaczej. Potrzeba bycia razem z jego rodziną, bliskimi i współpracownikami była naturalna. Zostawił liczne grono przyjaciół, bardzo do niego przywiązanych. To też ważny ślad jego życia. I wskazówka, że można w polityce funkcjonować, łącząc, nie dzieląc.