Nas, ludzi, którzy kochamy Internet, urzeka fakt, że tak wiele osób gotowych jest współtworzyć jego zawartość. Trudno wręcz uwierzyć, że jeszcze niedawno sceptycy powątpiewali, czy ktokolwiek będzie miał coś ciekawego do zakomunikowania online.
Istnieje jednak przekonanie, dawniej uważane za „artykuł wiary" w cywilizację cyfrową, od którego czas byłoby odstąpić: wizja, w myśl której Internet jest polem niekończącej się bitwy między bohaterami pozytywnymi, szermierzami wolności oraz czarnymi charakterami w rodzaju hollywoodzkich „magnatów filmowych" w starym stylu. Ci źli usiłują uczynić reguły prawa autorskiego jeszcze bardziej restrykcyjnymi i uniemożliwić umieszczanie w sieci anonimowo kopiowanych filmów i materiałów.
Propozycja Stop Online Piracy Act, dyskutowana w obu izbach Kongresu, postrzegana jest zgodnie z tą interpretacją jako zło absolutne. Jeszcze w styczniu popularne strony w rodzaju Wikipedii zdecydowały się na przeprowadzenie jednodniowej akcji „zaciemnienia", a Google umieścił na swym bannerze czarny pasek. Były to działania bez precedensu. Najwyraźniej przekonanie, że walka z SOPA jest najważniejszym wyzwaniem, zdołało czasowo unieważnić nawet wielokrotnie deklarowaną neutralność tych portali.
Szereg projektów ustawy przewidywał rzeczywiście drakońskie kary za naruszenie prawa, dołączyłem więc do formułowanej przez moich kolegów krytyki tych rozwiązań. Nasz opór jest jednak tak stanowczy, że wyrządza krzywdę bronionej przez nas sprawie. Nieliczne firmy zajmujące się rozwojem nowych technologii, które zdecydowały się poprzeć SOPA, są nie tylko krytykowane, lecz wręcz wypraszane ze spotkań branżowych i poddane nieformalnemu bojkotowi. My, obrońcy „pochodni wolności słowa", wykluczyliśmy z naszego grona ludzi, którzy z tej wolności korzystają. Przyczyniliśmy się do panowania atmosfery zastraszenia, w której ludzie boją się otwarcie mówić, co myślą. Kierujemy się w naszych działania wizją „otwartego Internetu", która niewiele ma już wspólnego z rzeczywistością – choć bynajmniej nie za sprawą magnatów przemysłu rozrywkowego obawiających się piractwa.
Przykładem zmiany, jaka się dokonała, są materiały generowane w sieci przez jej użytkowników. Jeszcze rok temu byłem gorącym zwolennikiem tego zjawiska i brałem udział w forach, na których muzycy dyskutowali o instrumentach. Przez lata też straszono mnie, że staroświeccy tytani medialni mogą przeforsować ustawy, które uniemożliwią mi podobną aktywność – choćby dlatego, że forum internetowe działające na serwerze, gdzie znalazły się kopiowane nielegalnie materiały, zostanie (wraz z całym serwerem) zamknięte.
Owszem, taki scenariusz jest nadal możliwy, jednak moja gotowość do aktywności na podobnych forach, przynajmniej na warunkach, jakie byłyby dla mnie do zaakceptowania, kończy się z zupełnie innego powodu – powstania sieci społecznościowych stanowiących własność prywatną. Debaty na temat muzyki, podobnie jak liczne inne formy kontaktu, przeniosły się na Facebooka. By brać w nich udział, musiałbym zaakceptować filozofię tego portalu, zgodnie z którą moje wpisy są analizowane, pracownicy portalu zaś poszukują innych podmiotów, które byłyby zainteresowane wynikami tej analizy. W chwili obecnej taka możliwość nie niepokoi mnie aż tak bardzo: znam wielu zatrudnionych w Facebooku ludzi i nie wątpię w ich uczciwość. Miałem już jednak okazję zobaczyć, jak zmieniają się firmy wraz z upływem czasu. Czy można przewidzieć, kto będzie się posługiwał moimi danymi za 20 lat?
Moi polemiści mogą uznać, że jest to kwestia indywidualnego wyboru sieci, do której zdecydujemy się należeć. Taki argument nie bierze jednak pod uwagę konsekwencji sieciowości i trybu funkcjonowania portali społecznościowych. Po przekroczeniu pewnego punktu krytycznego wybór praktycznie nie istnieje lub jest bardzo ograniczony – i nie jest to bynajmniej wina Facebooka jako takiego!
My, idealiści, wyobrażaliśmy sobie, że informacja będzie wędrowała online bez ograniczeń; źródłem ewentualnych dochodów miały być usługi związane z przekazywaniem informacji, nie zaś sama wiedza. (...) Im więcej „dystrybuowanych za darmo treści" i uznania dla podobnych inicjatyw, tym więcej do powiedzenia w sieci będzie miała branża reklamowa, która najlepiej potrafi generować dochody w e-gospodarce. Co więcej, system ten jest ze swej logiki niechętny nowym konkurentom. Gdy sieci umocnią swą pozycję na rynku, ograniczenie ich wpływów okazuje się niezwykle trudne. Firmy reklamujące się za pośrednictwem Google'a wiedzą doskonale, co je czeka, jeśli zrezygnują z umowy: system aukcyjny, na którym Google oparł sprzedaż przestrzeni reklamowej, sprawia, że na ich miejsce już czeka najsilniejszy konkurent. Kto raz zaczął reklamować się na stronach Google'a, stara się nie porzucać swojego miejsca – świadom niepożądanych skutków takiego posunięcia, niepewny ewentualnych korzyści.