Fałszywe ideały sieci

Otwarty Internet, o którym marzyliśmy, już nie istnieje. Walcząc z Hollywood, zadaliśmy cios również sobie

Publikacja: 18.02.2012 00:01

Czy twórca technologii „rzeczywistości wirtualnej”?widzi głębiej niż zwykli entuzjaści Internetu?

Czy twórca technologii „rzeczywistości wirtualnej”?widzi głębiej niż zwykli entuzjaści Internetu?

Foto: EAST NEWS

Red

Nas, lu­dzi, któ­rzy ko­cha­my In­ter­net, urze­ka fakt, że tak wie­le osób go­to­wych jest współ­two­rzyć je­go za­war­tość. Trud­no wręcz uwie­rzyć, że jesz­cze nie­daw­no scep­ty­cy po­wąt­pie­wa­li, czy kto­kol­wiek bę­dzie miał coś cie­ka­we­go do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia on­li­ne.

Ist­nie­je jed­nak prze­ko­na­nie, daw­niej uwa­ża­ne za „ar­ty­kuł wia­ry" w cy­wi­li­za­cję cy­fro­wą, od któ­re­go czas by­ło­by od­stą­pić: wi­zja, w myśl któ­rej In­ter­net jest po­lem nie­koń­czą­cej się bi­twy mię­dzy bo­ha­te­ra­mi po­zy­tyw­ny­mi, szer­mie­rza­mi wol­no­ści oraz czar­ny­mi cha­rak­te­ra­mi w ro­dza­ju hol­ly­wo­odz­kich „ma­gna­tów fil­mo­wych" w sta­rym sty­lu. Ci źli usi­łu­ją uczy­nić re­gu­ły pra­wa au­tor­skie­go jesz­cze bar­dziej re­stryk­cyj­ny­mi i unie­moż­li­wić umiesz­cza­nie w sie­ci ano­ni­mo­wo ko­pio­wa­nych fil­mów i ma­te­ria­łów.

Pro­po­zy­cja Stop On­li­ne Pi­ra­cy Act, dys­ku­to­wa­na w obu izbach Kon­gre­su, po­strze­ga­na jest zgod­nie z tą in­ter­pre­ta­cją ja­ko zło ab­so­lut­ne. Jesz­cze w stycz­niu po­pu­lar­ne stro­ny w ro­dza­ju Wi­ki­pe­dii zde­cy­do­wa­ły się na prze­pro­wa­dze­nie jed­no­dnio­wej ak­cji „za­ciem­nie­nia", a Go­ogle umie­ści­ł na swym ban­ne­rze czar­ny pa­sek. By­ły to dzia­ła­nia bez pre­ce­den­su. Naj­wy­raź­niej prze­ko­na­nie, że wal­ka z SO­PA jest naj­waż­niej­szym wy­zwa­niem, zdo­ła­ło cza­so­wo unie­waż­nić na­wet wie­lo­krot­nie de­kla­ro­wa­ną neu­tral­ność tych por­ta­li.

Sze­reg pro­jek­tów usta­wy prze­wi­dy­wał rze­czy­wi­ście dra­koń­skie ka­ry za na­ru­sze­nie pra­wa, do­łą­czy­łem więc do for­mu­ło­wa­nej przez mo­ich ko­le­gów kry­ty­ki tych roz­wią­zań. Nasz opór jest jed­nak tak sta­now­czy, że wy­rzą­dza krzyw­dę bro­nio­nej przez nas spra­wie. Nie­licz­ne fir­my zaj­mu­ją­ce się roz­wo­jem no­wych tech­no­lo­gii, któ­re zde­cy­do­wa­ły się po­przeć SO­PA, są nie tyl­ko kry­ty­ko­wa­ne, lecz wręcz wy­pra­sza­ne ze spo­tkań bran­żo­wych i pod­da­ne nie­for­mal­ne­mu boj­ko­to­wi. My, obroń­cy „po­chod­ni wol­no­ści sło­wa", wy­klu­czy­li­śmy z na­sze­go gro­na lu­dzi, któ­rzy z tej wol­no­ści ko­rzy­sta­ją. Przy­czy­ni­li­śmy się do pa­no­wa­nia at­mos­fe­ry za­stra­sze­nia, w któ­rej lu­dzie bo­ją się otwar­cie mó­wić, co my­ślą. Kie­ru­je­my się w na­szych dzia­ła­nia wi­zją „otwar­te­go In­ter­ne­tu", któ­ra nie­wie­le ma już wspól­ne­go z rze­czy­wi­sto­ścią – choć by­naj­mniej nie za spra­wą ma­gna­tów prze­my­słu roz­ryw­ko­we­go oba­wia­ją­cych się pi­rac­twa.

Przy­kła­dem zmia­ny, ja­ka się do­ko­na­ła, są ma­te­ria­ły ge­ne­ro­wa­ne w sie­ci przez jej użyt­kow­ni­ków. Jesz­cze rok te­mu by­łem go­rą­cym zwo­len­ni­kiem te­go zja­wi­ska i bra­łem udział w fo­rach, na któ­rych mu­zy­cy dys­ku­to­wa­li o in­stru­men­tach. Przez la­ta też stra­szo­no mnie, że sta­ro­świec­cy ty­ta­ni me­dial­ni mo­gą prze­for­so­wać usta­wy, któ­re unie­moż­li­wią mi po­dob­ną ak­tyw­ność – choć­by dla­te­go, że fo­rum in­ter­ne­to­we dzia­ła­ją­ce na ser­we­rze, gdzie zna­la­zły się ko­pio­wa­ne nie­le­gal­nie ma­te­ria­ły, zo­sta­nie (wraz z ca­łym ser­we­rem) za­mknię­te.

Ow­szem, ta­ki sce­na­riusz jest na­dal moż­li­wy, jed­nak mo­ja go­to­wość do ak­tyw­no­ści na po­dob­nych fo­rach, przy­naj­mniej na wa­run­kach, ja­kie by­ły­by dla mnie do za­ak­cep­to­wa­nia, koń­czy się z zu­peł­nie in­ne­go po­wo­du – po­wsta­nia sie­ci spo­łecz­no­ścio­wych sta­no­wią­cych wła­sność pry­wat­ną. De­ba­ty na temat mu­zyki, po­dob­nie jak licz­ne in­ne for­my kon­tak­tu, prze­nio­sły się na Fa­ce­bo­oka. By brać w nich udział, mu­siał­bym za­ak­cep­to­wać fi­lo­zo­fię te­go por­ta­lu, zgod­nie z któ­rą mo­je wpi­sy są ana­li­zo­wa­ne, pra­cow­ni­cy por­ta­lu zaś po­szu­ku­ją in­nych pod­mio­tów, któ­re by­ły­by za­in­te­re­so­wa­ne wy­ni­ka­mi tej ana­li­zy. W chwi­li obec­nej ta­ka moż­li­wość nie nie­po­koi mnie aż tak bar­dzo: znam wie­lu za­trud­nio­nych w Fa­ce­bo­oku lu­dzi i nie wąt­pię w ich uczci­wość. Mia­łem już jed­nak oka­zję zo­ba­czyć, jak zmie­nia­ją się fir­my wraz z upły­wem cza­su. Czy moż­na prze­wi­dzieć, kto bę­dzie się po­słu­gi­wał mo­imi da­ny­mi za 20 lat?

Moi po­le­mi­ści mo­gą uznać, że jest to kwe­stia in­dy­wi­du­al­ne­go wy­bo­ru sie­ci, do któ­rej zde­cy­du­je­my się na­le­żeć. Ta­ki ar­gu­ment nie bie­rze jed­nak pod uwa­gę kon­se­kwen­cji sie­cio­wo­ści i try­bu funk­cjo­no­wa­nia por­ta­li spo­łecz­no­ścio­wych. Po prze­kro­cze­niu pew­ne­go punk­tu kry­tycz­ne­go wy­bór prak­tycz­nie nie ist­nie­je lub jest bar­dzo ogra­ni­czo­ny – i nie jest to by­naj­mniej wi­na Fa­ce­bo­oka ja­ko ta­kie­go!

My, ide­ali­ści, wy­obra­ża­li­śmy so­bie, że in­for­ma­cja bę­dzie wę­dro­wa­ła on­li­ne bez ogra­ni­czeń; źró­dłem ewen­tu­al­nych do­cho­dów mia­ły być usłu­gi zwią­za­ne z prze­ka­zy­wa­niem in­for­ma­cji, nie zaś sa­ma wie­dza. (...) Im wię­cej „dys­try­bu­owa­nych za dar­mo tre­ści" i uzna­nia dla po­dob­nych ini­cja­tyw, tym wię­cej do po­wie­dze­nia w sie­ci bę­dzie mia­ła bran­ża re­kla­mo­wa, któ­ra naj­le­piej po­tra­fi ge­ne­ro­wać do­cho­dy w e­-go­spo­dar­ce. Co wię­cej, sys­tem ten jest ze swej lo­gi­ki nie­chęt­ny no­wym kon­ku­ren­tom. Gdy sie­ci umoc­nią swą po­zy­cję na ryn­ku, ogra­ni­cze­nie ich wpły­wów oka­zu­je się nie­zwy­kle trud­ne. Fir­my re­kla­mu­ją­ce się za po­śred­nic­twem Go­ogle'a wie­dzą do­sko­na­le, co je cze­ka, je­śli zre­zy­gnu­ją z umo­wy: sys­tem au­kcyj­ny, na któ­rym Go­ogle oparł sprze­daż prze­strze­ni re­kla­mo­wej, spra­wia, że na ich miej­sce już cze­ka naj­sil­niej­szy kon­ku­rent. Kto raz za­czął re­kla­mo­wać się na stro­nach Go­ogle'a, sta­ra się nie po­rzu­cać swo­je­go miej­sca – świa­dom nie­po­żą­da­nych skut­ków ta­kie­go po­su­nię­cia, nie­pew­ny ewen­tu­al­nych ko­rzy­ści.

W tej sy­tu­acji oczy­wi­stym po­su­nię­ciem w wal­ce o udzia­ły w ryn­ku re­kla­my jest za­my­ka­nie istot­nych ob­sza­rów In­ter­ne­tu tak, by sta­ły się one nie­wi­docz­ne dla wy­szu­ki­wa­rek w ro­dza­ju Go­ogle'a. Na tym po­le­ga spo­sób, w ja­ki Fa­ce­bo­ok ma na­dzie­je zwięk­szyć zy­ski: izo­lu­jąc po­tęż­ny kęs tre­ści two­rzo­nych przez użyt­kow­ni­ków sie­ci w od­ręb­nym świe­cie, do któ­re­go Go­ogle nie ma do­stę­pu. Sie­ci za­trza­sku­ją nie­ja­ko w swym wnę­trzu swo­ich użyt­kow­ni­ków – nie­za­leż­nie od te­go, czy mó­wi­my o  człon­kach Fa­ce­bo­oka, czy o ogło­sze­nio­daw­cach Go­ogle'a. (...) Mo­ich przy­ja­ciół, za­an­ga­żo­wa­nych w ruch na rzecz „wol­ne­go In­ter­ne­tu", mo­gę tyl­ko spy­tać: czy wie­cie, co osta­tecz­nie się sta­nie? Tak, to my, re­zy­den­ci Do­li­ny Krze­mo­wej, pra­co­wa­li­śmy nad osła­bie­niem praw au­tor­skich, chcąc, by ry­nek zo­gni­sko­wa­ny był wo­kół usług ra­czej niż wo­bec tre­ści – ra­czej wo­bec ofe­ro­wa­nych przez nas „ko­dów" niż ofe­ro­wa­nych przez „onych" da­nych. Ko­niec tej par­tii mo­że być jed­nak tyl­ko je­den: utra­ci­my kon­tro­lę nad ge­ne­ro­wa­ny­mi przez nas tre­ścia­mi, nad na­szy­mi oso­bi­sty­mi da­ny­mi. Wal­cząc, nie osła­bi­li­śmy je­dy­nie Hol­ly­wo­od czy sta­ro­mod­nych wy­daw­ców: za­da­li­śmy cios rów­nież sa­mi so­bie.     —tłum.ws

Jaron Lanier

należy do elity wizjonerów i wynalazców, za sprawą których dokonała się rewolucja cyfrowa. Mieszkający w Berkeley

52-latek z dredami do ramion należy do osób, których kalifornijscy nostalgicy, nigdy niesyci pop-Orientu á la Maharishi, zwykli określać mianem „guru". I rzeczywiście: autor rozwiązań, które stoją u podstaw technologii „rzeczywistości wirtualnej", w swoich nastoletnich latach włóczący się po Stanach niczym bohater „Buszującego w zbożu", strategiczny doradca Microsoftu bez ukończonych wyższych studiów, wirtuoz grający amatorsko na kilkuset instrumentach, surfer wielbiący, algebrę, wydaje się bez reszty należeć do formacji entuzjastów i beneficjentów rewolucji technologicznej z Zachodniego Wybrzeża, których słabość do prostych radości życia (Te winnice.

Te pomarańcze. Te rezydencje z oknami wychodzącymi na Pacyfik) chroni od etykietki nerdów – bladych neurotyków, zamykających się w piwnicach ze stadem ulubionych serwerów.

A jednak. Lanier potwierdził swoją reputację wizjonera, występując w połowie poprzedniej dekady z mocną przestrogą przed zagrożeniami, jakie niesie funkcjonowanie w Internecie dla jakości relacji międzyludzkich. Oczywiście, głosów takich można już było wówczas usłyszeć wiele: większość pochodziła od zaniepokojonych rodziców, garść – od etyków i spowiedników. Kto by się nimi przejmował? Jedyne zastrzeżenia, które miały prawo obywatelstwa w debacie publicznej, pochodziły od psychologów. Kalifornijski guru przemówił z pozycji nie tyle może „zawiedzionego rewolucjonisty" – przez cały czas pracuje w swoim laboratorium i bynajmniej nie wzywa ludzkości, by odkurzyła liczydła – ile rewolucjonisty posiadającego sumienie. Przy okazji potwierdził, że nieźle włada piórem: nie wszyscy może przeczytali szkic „Cyfrowy maoizm", ale sam tytuł wystarczył, by zaproponowano mu posadę konsultanta przy  kręceniu „Raportu mniejszości"  – filmowej antyutopii, luźno opartej na prozie Philipa K. Dicka i ukazującej możliwe konsekwencje kom- puterowego nadzoru i prognozowania zachowań obywateli. Dłuższy esej „Przestrogi przed społecznością sieciową" można uznać za wyraz lęków indywidualisty – ale z pewnością nie zaskarbił mu sympatii twórców Wikipedii.

Jaron Lanier zachowuje swoją pozycję enfant terrible, przestrzegając przed różnego rodzaju zagrożeniami wolności lub tożsamości, jakie stwarza fascynujący go nadal Internet. Rok temu w amerykańskich księgarniach pojawiła się jego książka-manifest „You are not a gadget" („Nie jesteś gadżetem"), w której pisał o lęku i obłudzie, z jakimi ludzie zmuszeni są konstruować swoje „tożsamości w sieci", przyrównując to do zakłamania towarzyszącego komunizmowi. W styczniowym apelu zamieszczonym na łamach „New York Timesa", którego dłuższy fragment publikujemy, zabrał głos w sprawie sporu o ACTA i SOPA, projekty ustaw mających uregulować kwestię prawa własności w sieci – znów płynąc pod prąd, krytykując nagonkę, jakiej doświadczyli zwolennicy tych aktów prawnych, a przy okazji poruszając swój ulubiony temat zagrożeń, jakie stwarzają portale społecznościowe w prywatnych rękach.

Wbrew komunałom zegarki nie zawsze najlepiej naprawiają ci, co je zepsuli, z całą pewnością jednak saperzy najlepiej znają się na niewypałach, a wygnani z ZSRR trockiści należeli do najbardziej przenikliwych krytyków stalinizmu. Insajderzy wiedzą niejedno. A skoro tak – apele, by mieć się na baczności przed  wszechpotęgą sieci, formułowane przez współtwórcę cyfrowego świata, zyskują dodatkowy walor wiary- godności, którego brak byłoby może przestrogom spisanym wiecznym piórem. —Wojciech Stanisławski

Plus Minus
Zdumiewający popis Pameli Anderson. Recenzja filmu „The Last Showgirl”
Plus Minus
Współautorka podcastu „Niemcy w ruinie?”: Praca Ukraińców w Polsce budzi zachwyt AfD
Plus Minus
„Paradise” to jeden z najlepszych seriali dekady. Niespodzianka w ofercie Disney+
Plus Minus
Skok rozwojowy Niemiec rodzi pytania. Polityka wobec Rosji budziła zastrzeżenia
Plus Minus
Oksana Zabużko: Bezpieczeństwo Ukrainy? Jestem za koncepcją Mazepy. Od Waregów po Greków