Polska stanęła na progu wielkiej zmiany. Coś się skończyło, coś się wyczerpało, jakaś nadzieja, jeszcze niedawno podzielana przez wielu, niepostrzeżenie rozpłynęła się bez śladu. Wszyscy to czują, jednych ta zbliżająca się zmiana przeraża, drudzy już się na nią cieszą – ale co się właściwie dzieje, ani jedni, ani drudzy nie za bardzo potrafią wyartykułować.
Pierwszy odruch każe oczywiście obciążyć winą obecną władzę: Donalda Tuska i jego dwór. To Platforma Obywatelska i rządzący nią po dyktatorsku premier zaprzepaścili szansę na skuteczną budowę państwa „młodych, wykształconych z większych miast", Polski „jasnej" i „fajnej", dostatniej i – cokolwiek miało to znaczyć – „europejskiej". Po pięciu latach otrąbianych codziennie sukcesów w jej budowie i kolejnych ostatecznych triumfów nad mającą uosabiać rodzimą zaściankowość, ksenofobię i obskurantyzm opozycją, nagle budzimy się w groteskowej PRL bis. W Rzeczypospolitej, która tak samo jak jej gierkowska poprzedniczka przejadła gigantyczne środki, zapożyczyła się po uszy i za te wszystkie kwoty zbudowała tylko tanie pozory modernizacji.
We wszystkich międzynarodowych rankingach, badających, czy to konkurencyjność gospodarek, czy ich innowacyjność, czy informatyzację państwa, czy poziom edukacji, czy jakość świadczeń medycznych, czy infrastrukturę komunikacyjną, wypadamy tragicznie i przeważnie gorzej niż przed kilku laty. Administracja państwowa i samorządowa dowodzi swej nieskuteczności na każdym kroku, kompromituje się wymiar sprawiedliwości, gargantuicznie rozrosła się biurokracja, co nieuchronnie pociąga za sobą rozpanoszenie korupcji i nepotyzmu – nawet najbardziej twardogłowi propagandyści Tuska nie są w stanie wyartykułować innych jego sukcesów, niż ograniczenie dostępu do świadczeń emerytalnych i leków refundowanych oraz wprowadzenie nowych podatków.
Ale mamy do czynienia z czymś bardziej brzemiennym w skutki niż to banalne w demokracji zdarzenie, że pewna rządząca ekipa się nie sprawdziła, rozczarowała i wyborcy coraz bardziej skłonni są zastąpić ją inną, opozycyjną.
Ekipa Donalda Tuska była przecież tym jedynym i najlepszym, co umiała wydać z siebie poczęta przy Okrągłym Stole III RP. Donald Tusk był, i mimo całego rozczarowania pozostaje, tym premierem, który – by przypomnieć sławną okładkę wyrażającego emocje establishmentu tygodnika – rządzić „musi". Bo jedyną alternatywą dla jego rządów jest powrót do władzy Kaczyńskiego, który dla obecnych elit stanowi uosobienie polskiego obskurantyzmu, ksenofobii, zawiści i innych najgorszych cech przypisywanych przez nie Polakom. Kompromitacja Platformy Obywatelskiej jest więc kompromitacją całej broniącej go zajadle, mimo oczywistego fiaska, warstwy wyższej III RP.
Polactwo i Michnikowszczyzna
Skąd wziął się ten podział, w ostatnich latach doprowadzony wspólnym wysiłkiem Kaczyńskiego i Tuska do granicy wojny domowej, ale wyznaczony przecież już u zarania III RP niesławną „wojną na górze"? Podział na – zależnie, która strona go definiuje – oświeconą elitę i dziką tłuszczę lub zaprzańców i patriotów?
W swej publicystyce od dawna głoszę tezę, że jest to typowy podział postkolonialny. Że mamy te same problemy co wszystkie społeczności, które przez kilka pokoleń zmuszone były kształtować się w warunkach obcej okupacji, zaboru, kolonizacji.
Taka sytuacja deformuje zarówno tubylcze masy, jak i elity. Masy wpycha ona w zatomizowanie, nieufność i pańszczyźniane cwaniactwo, wyzuwa je z poczucia wspólnego dobra i pogrąża w głębokim kompleksie niższości, w niewierze w siebie. Elitę, powstałą z kolaboracji, kształtuje natomiast w przeświadczeniu o bezwartościowości i niższości wszystkiego, co rodzime, w nawyku transmitowania cywilizacji z zewnątrz i misji narzucenia jej dzikim rodakom.
Nazwałem kiedyś te dwa zjawiska „polactwem" i „Michnikowszczyzną", ale nie upieram się przy tych nazwach. Upieram się, że są to dwa zasadnicze polskie problemy. Z jednej strony tragicznie niski poziom „kapitału społecznego" (gorzej wypada w europejskich badaniach tylko Albania), z drugiej – peerelowska w swej masie, typowo postkolonialna elita, która przez nawrócenie na nową, nieskończenie bardziej atrakcyjną dla mas metropolię – Europę – zyskała nowe uwiarygodnienie i nową legitymizację swej pozycji, ale bynajmniej nie stała się bardziej sprawna ani bardziej zdolna do takiego kierowania państwem, aby nie potykało się ono nawet o problemy rangi przysłowiowego sznurka do snopowiązałek.