Europejski Bóg zawiódł. Co teraz?

Elity rządzące III RP niemal nieprzerwanie od lat dwudziestu nie zdołały zbudować żadnej nowoczesnej polskiej tożsamości, która pozwoliłaby nam wyleczyć się z mentalności postkolonialnej

Publikacja: 13.10.2012 01:01

Europejski Bóg zawiódł. Co teraz?

Foto: Plus Minus

Polska stanęła na progu wielkiej zmiany. Coś się skończyło, coś się wyczerpało, jakaś nadzieja, jeszcze niedawno podzielana przez wielu, niepostrzeżenie rozpłynęła się bez śladu. Wszyscy to czują, jednych ta zbliżająca się zmiana przeraża, drudzy już się na nią cieszą – ale co się właściwie dzieje, ani jedni, ani drudzy nie za bardzo potrafią wyartykułować.

Pierwszy odruch każe oczywiście obciążyć winą obecną władzę: Donalda Tuska i jego dwór. To Platforma Obywatelska i rządzący nią po dyktatorsku premier zaprzepaścili szansę na skuteczną budowę państwa „młodych, wykształconych z większych miast", Polski „jasnej" i „fajnej", dostatniej i – cokolwiek miało to znaczyć – „europejskiej". Po pięciu latach otrąbianych codziennie sukcesów w jej budowie i kolejnych ostatecznych triumfów nad mającą uosabiać rodzimą zaściankowość, ksenofobię i obskurantyzm opozycją, nagle budzimy się w groteskowej PRL bis. W Rzeczypospolitej, która tak samo jak jej gierkowska poprzedniczka przejadła gigantyczne środki, zapożyczyła się po uszy i za te wszystkie kwoty zbudowała tylko tanie pozory modernizacji.

We wszystkich międzynarodowych rankingach, badających, czy to konkurencyjność gospodarek, czy ich innowacyjność, czy informatyzację państwa, czy poziom edukacji, czy jakość świadczeń medycznych, czy infrastrukturę komunikacyjną, wypadamy tragicznie i przeważnie gorzej niż przed kilku laty. Administracja państwowa i samorządowa dowodzi swej nieskuteczności na każdym kroku, kompromituje się wymiar sprawiedliwości, gargantuicznie rozrosła się biurokracja, co nieuchronnie pociąga za sobą rozpanoszenie korupcji i nepotyzmu – nawet najbardziej twardogłowi propagandyści Tuska nie są w stanie wyartykułować innych jego sukcesów, niż ograniczenie dostępu do świadczeń emerytalnych i leków refundowanych oraz wprowadzenie nowych podatków.

Ale mamy do czynienia z czymś bardziej brzemiennym w skutki niż to banalne w demokracji zdarzenie, że pewna rządząca ekipa się nie sprawdziła, rozczarowała i wyborcy coraz bardziej skłonni są zastąpić ją inną, opozycyjną.

Ekipa Donalda Tuska była przecież tym jedynym i najlepszym, co umiała wydać z siebie poczęta przy Okrągłym Stole III RP. Donald Tusk był, i mimo całego rozczarowania pozostaje, tym premierem, który – by przypomnieć sławną okładkę wyrażającego emocje establishmentu tygodnika – rządzić „musi". Bo jedyną alternatywą dla jego rządów jest powrót do władzy Kaczyńskiego, który dla obecnych elit stanowi uosobienie polskiego obskurantyzmu, ksenofobii, zawiści i innych najgorszych cech przypisywanych przez nie Polakom. Kompromitacja Platformy Obywatelskiej jest więc kompromitacją całej broniącej go zajadle, mimo oczywistego fiaska, warstwy wyższej III RP.

Polactwo i Michnikowszczyzna

Skąd wziął się ten podział, w ostatnich latach doprowadzony wspólnym wysiłkiem Kaczyńskiego i Tuska do granicy wojny domowej, ale wyznaczony przecież już u zarania III RP niesławną „wojną na górze"? Podział na – zależnie, która strona go definiuje – oświeconą elitę i dziką tłuszczę lub zaprzańców i patriotów?

W swej publicystyce od dawna głoszę tezę, że jest to typowy podział postkolonialny. Że mamy te same problemy co wszystkie społeczności, które przez kilka pokoleń zmuszone były kształtować się w warunkach obcej okupacji, zaboru, kolonizacji.

Taka sytuacja deformuje zarówno tubylcze masy, jak i elity. Masy wpycha ona w zatomizowanie, nieufność i pańszczyźniane cwaniactwo, wyzuwa je z poczucia wspólnego dobra i pogrąża w głębokim kompleksie niższości, w niewierze w siebie. Elitę, powstałą z kolaboracji, kształtuje natomiast w przeświadczeniu o bezwartościowości i niższości wszystkiego, co rodzime, w nawyku transmitowania cywilizacji z zewnątrz i misji narzucenia jej dzikim rodakom.

Nazwałem kiedyś te dwa zjawiska „polactwem" i „Michnikowszczyzną", ale nie upieram się przy tych nazwach. Upieram się, że są to dwa zasadnicze polskie problemy. Z jednej strony tragicznie niski poziom „kapitału społecznego" (gorzej wypada w europejskich badaniach tylko Albania), z drugiej – peerelowska w swej masie, typowo postkolonialna elita, która przez nawrócenie na nową, nieskończenie bardziej atrakcyjną dla mas metropolię – Europę – zyskała nowe uwiarygodnienie i nową legitymizację swej pozycji, ale bynajmniej nie stała się bardziej sprawna ani bardziej zdolna do takiego kierowania państwem, aby nie potykało się ono nawet o problemy rangi przysłowiowego sznurka do snopowiązałek.

Przez ostatnie lata wylano morze atramentu na dociekania, skąd wzięła się „teflonowość" Donalda Tuska, dlaczego Polacy wybaczają mu wszystko i nie wycofują swego poparcia, mimo  że – jak od dawna widać w badaniach – bynajmniej go nie idealizują. I jednocześnie, dlaczego poza żelaznym, tożsamościowym elektoratem tradycjonalistycznym perspektywa powrotu do władzy Jarosława Kaczyńskiego budzi tak zdecydowaną niechęć, skoro i wyroki sądowe, i fiasko starań sejmowych komisji śledczych dowiodły niezbicie, iż wszystkie przypisywane mu nadużycia władzy były zwykłym propagandowym kłamstwem?

Klucz postkolonialny, który pozwalam sobie stosować, tłumaczy to łatwo. Donaldowi Tuskowi wybaczano, i w szerokich kręgach społecznych nadal się wybacza, absolutnie wszystko, bo postrzegany jest jako człowiek namaszczony do rządzenia nami przez Europę.

Pierwszą kampanię wyborczą wygrał argumentem, że Kaczyńscy „ośmieszają nas przed Unią" i skłócają z nią. Drugą, po czterech latach nieudolnych rządów, szermując argumentem, że jemu, poklepywanemu na berlińskich i brukselskich salonach, Unia da 300 miliardów, a Kaczyńskiemu na pewno nie. Same w sobie są te zasadnicze wyborcze przekazy, które okazały się skuteczne, dowodem postkolonialnej mentalności polactwa. Czy potrafi sobie ktoś wyobrazić, że dla Niemców argumentem do odsunięcia od władzy Angeli Merkel mogłaby być kampania, iż Polacy jej nie lubią?

Zaklęcia sowieckiego politbiura

Europa to nasz Biały Człowiek. Polacy potraktowali akcesję jak, przepraszam za dosadność, dossanie się do wielkiego cyca, z którego płynąć do nas będą szerokim strumieniem dotacje, dobra materialne i nadrzędna mądrość. Szeroko pojęte elity III RP – wliczając do nich nie tylko rządzących polityków, ale i sprzyjające im establishmenty medialne, uczelniane, zawodowe, kulturalne – nigdy nie były w stanie wyartykułować nic więcej niż „modernizacja przez kserokopiarkę", ujmowana w enigmatycznym haśle „europejskiej normalności". Po co tworzyć jakiekolwiek programy, wizje, skoro Biały Człowiek wie lepiej? Skoro „jemu widnieje", on nam wszystko powie, on przyśle nam dotacje i skontroluje, jak je wydajemy, pouczy eurodyrektywą i nagrodzi prymusów grantem?

Teraz Polska znajduje się na progu wielkiej zmiany nie dlatego, że skompromitowali się miejscowi namiestnicy Białego Człowieka, ale dlatego, że jednocześnie tracimy zaufanie do niego samego. Europejski Bóg zawiódł. Nie umie sobie poradzić z własnym kryzysem. Grzęźnie w eurobełkocie, młócąc bez pokrycia frazesami: „kryzysy nas wzmacniają", „receptą jest pogłębienie integracji", „więcej Europy"...

Nieodparcie przypomina to ideologiczne zaklęcia sowieckiego politbiura. Co więcej, okazuje się, że Biały Człowiek nie zamierza się nami zajmować, że oczekuje, iż to my pomożemy – oddając na przykład nasze rezerwy walutowe – zachować mu jego wysoki poziom życia, o którym marzyliśmy.

Oto jest dopiero kryzys, oto jest przesilenie, bezmiar zagubienia... Ci, którym jeden sondaż pokazujący utratę przez obecne elity zaufania wystarczył do popadnięcia w panikę, rzeczywiście mają dobry powód, aby trząść się z lęku.

W powieści „Zgred" ująłem polską fatalność tak: jesteśmy ludźmi, którzy wyszli ze wsi i nie doszli do miasta, ale tej wsi, z której wyszliśmy, już nie ma, i tego miasta, do którego szliśmy, też już nie ma. To jest nasz największy problem: nie brak sprawnego państwa, mądrej władzy i nawet nie brak wzajemnego zaufania ani zajadła wzajemna nienawiść, ale brak tożsamości.

Elity rządzące III RP niemal nieprzerwanie od lat 20 nie zdołały bowiem zbudować żadnej nowoczesnej polskiej tożsamości, która pozwoliłaby nam wyleczyć się z mentalności postkolonialnej. Szansa została stracona. Ale czy tożsamość oferowana przez jej przeciwników, umownie zwanych w III RP prawicą, tożsamość kopiująca romantyczne wzorce z innych czasów, ze społeczeństwa zupełnie innego, choć także mówiącego po polsku i tak samo jak dzisiejsze polactwo obchodzącego Wigilię, Wielkanoc i Wszystkich Świętych, może zebrać i scalić polski żywioł, rozerwany postkolonialnym podziałem, i na nowo uczynić zeń polski naród?

Wątpię. Uważam, że tej współczesnej polskiej tożsamości szukać trzeba – bo w jej szukaniu widzę najwyższą powinność polskiego pisarza – na nowo, podług innych niż powstańczo-romantyczne wzorców. Uważam, że znakomitym i z wielu względów niezwykle aktualnym wzorcem budowania tej nowej polskiej tożsamości jest myśl i działalność twórców powstałej u schyłku XIX wieku Narodowej Demokracji, jedyna nasza rodzima tradycja zarazem nieimitacyjna i realistyczna.

Napisałem o tym książkę. Powyższy tekst właściwie mógłby być do niej wstępem, ale nie jest. Proszę ją przeczytać, niekoniecznie po to, by się ze mną entuzjastycznie zgodzić, także po to, by wejść w rzeczowy spór. Za świadomością, że czasu na to mamy coraz mniej, bo, raz jeszcze powtórzę, Polska (i zresztą nie ona jedna) stoi dziś na progu wielkiej zmiany.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Polska stanęła na progu wielkiej zmiany. Coś się skończyło, coś się wyczerpało, jakaś nadzieja, jeszcze niedawno podzielana przez wielu, niepostrzeżenie rozpłynęła się bez śladu. Wszyscy to czują, jednych ta zbliżająca się zmiana przeraża, drudzy już się na nią cieszą – ale co się właściwie dzieje, ani jedni, ani drudzy nie za bardzo potrafią wyartykułować.

Pierwszy odruch każe oczywiście obciążyć winą obecną władzę: Donalda Tuska i jego dwór. To Platforma Obywatelska i rządzący nią po dyktatorsku premier zaprzepaścili szansę na skuteczną budowę państwa „młodych, wykształconych z większych miast", Polski „jasnej" i „fajnej", dostatniej i – cokolwiek miało to znaczyć – „europejskiej". Po pięciu latach otrąbianych codziennie sukcesów w jej budowie i kolejnych ostatecznych triumfów nad mającą uosabiać rodzimą zaściankowość, ksenofobię i obskurantyzm opozycją, nagle budzimy się w groteskowej PRL bis. W Rzeczypospolitej, która tak samo jak jej gierkowska poprzedniczka przejadła gigantyczne środki, zapożyczyła się po uszy i za te wszystkie kwoty zbudowała tylko tanie pozory modernizacji.

We wszystkich międzynarodowych rankingach, badających, czy to konkurencyjność gospodarek, czy ich innowacyjność, czy informatyzację państwa, czy poziom edukacji, czy jakość świadczeń medycznych, czy infrastrukturę komunikacyjną, wypadamy tragicznie i przeważnie gorzej niż przed kilku laty. Administracja państwowa i samorządowa dowodzi swej nieskuteczności na każdym kroku, kompromituje się wymiar sprawiedliwości, gargantuicznie rozrosła się biurokracja, co nieuchronnie pociąga za sobą rozpanoszenie korupcji i nepotyzmu – nawet najbardziej twardogłowi propagandyści Tuska nie są w stanie wyartykułować innych jego sukcesów, niż ograniczenie dostępu do świadczeń emerytalnych i leków refundowanych oraz wprowadzenie nowych podatków.

Ale mamy do czynienia z czymś bardziej brzemiennym w skutki niż to banalne w demokracji zdarzenie, że pewna rządząca ekipa się nie sprawdziła, rozczarowała i wyborcy coraz bardziej skłonni są zastąpić ją inną, opozycyjną.

Ekipa Donalda Tuska była przecież tym jedynym i najlepszym, co umiała wydać z siebie poczęta przy Okrągłym Stole III RP. Donald Tusk był, i mimo całego rozczarowania pozostaje, tym premierem, który – by przypomnieć sławną okładkę wyrażającego emocje establishmentu tygodnika – rządzić „musi". Bo jedyną alternatywą dla jego rządów jest powrót do władzy Kaczyńskiego, który dla obecnych elit stanowi uosobienie polskiego obskurantyzmu, ksenofobii, zawiści i innych najgorszych cech przypisywanych przez nie Polakom. Kompromitacja Platformy Obywatelskiej jest więc kompromitacją całej broniącej go zajadle, mimo oczywistego fiaska, warstwy wyższej III RP.

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów