W południe 5 grudnia Luigi Lucenti wyszedł z domu na ulicę i natychmiast rzucił się do ucieczki, bo skuterem podjechało dwóch mężczyzn w kaskach zasłaniających twarz. W Neapolu, szczególnie w Scampii, to zwiastun gwałtownej śmierci. Pierwsza kula trafiła go w ramię, ale biegł dalej. Pasażer skutera z pistoletem w dłoni rzucił się w pogoń. Lucenti przez wąską furtkę wpadł na dziedziniec przedszkola po drugiej stronie ulicy i wtedy biegnący o kilka kroków za nim prześladowca znów zaczął strzelać. Trafiony dwukrotnie w plecy Lucenti upadł. Zamachowiec pochylił się, przyłożył mu pistolet do głowy i pociągnął za spust, by nieśpiesznie odejść, wsiąść na skuter i odjechać. Terakota spłynęła krwią, a kilkanaście metrów dalej, w auli, nie zdając sobie sprawy z rozgrywającego się za oknami dramatu, dzieci radośnie śpiewały kolędy, przygotowując bożonarodzeniowe przedstawienie. Pięć minut później dziedziniec roiłby się od rozdokazywanych, przechodzących do stołówki na obiad przedszkolaków. Po indentyfikacji zwłok policja nie miała wątpliwości, że mord na przedszkolnym dziedzińcu to kolejny epizod mafijnej wojny, bo Lucenti (50 lat, z czego dziesięć w więzieniu) był związany z biorącym w niej udział klanem Abbinante, dla którego rozprowadzał kokainę i kradł samochody, zwracane potem właścicielom za opłatą.
Zamach przeszedłby zapewne bez specjalnego echa. W końcu w Neapolu, stolicy włoskiego bezprawia, tydzień w tydzień ktoś ginie od pistoletowej kuli. Tym razem jednak gangsterzy złamali kolejne tabu. Kamorra ma na rękach przelaną krew kapłanów w świątyniach, nigdy jeszcze nie ważyła się załatwiać krwawych porachunków w przedszkolu pełnym dzieci. Dlatego w akcie protestu w nocy z 11 na 12 grudnia we wszystkich szkołach i przedszkolach paliło się światło. Arcybiskup Neapolu kard. Crescenzo Sepe w Święto Niepokalanego Poczęcia NMP w homilii powiedział gangsterom: „Jesteście nikczemni i mali! Zabijacie nawet w przedszkolu pełnym niewinnych dzieci! Pokajajcie się, opamiętajcie się! Przecież staniecie przed Sądem Bożym!".
Ale już nazajutrz w Calvizzano pod Neapolem w pełnej klientów pizzerii U Salvatore przy głównej ulicy miasteczka dwóch zamaskowanych kamorrystów pomściło Lucentiego. Życiem i zmasakrowaną pięcioma kulami twarzą zapłacił 40-letni Luigi Felaco, kuzyn bossa Angelo Nuvolette, rządzącego w pobliskim Marano. Zamachowcy, by nie pozostawić najmniejszych wątpliwości, że to wendetta, pogardzili wypchanym portfelem (3,5 tys. euro w środku) i złotym roleksem ofiary za 20 tys. W ten sposób wojna neapolitańskich klanów pochłonęła 55. ofiarę.
Wymiana pokoleniowa
Choć wojna wybuchła w lutym tego roku, jej praprzyczyną jest krwawy konflikt, który rozgorzał osiem lat temu. Wówczas północny Neapol i sporą część narkotykowego rynku w mieście dzięki przejęciu dostaw z zagranicy kontrolował klan Di Lauro. Zaopatrywał w kokainę kilkanaście innych rodzin, pobierając haracz od zysków. Boss Paolo Di Lauro od dwóch lat ukrywał się przed policją, więc stopniowo władzę przejmował jego ambitny 31-letni wówczas syn Cosimo. Młodzieniec zmienił i uprościł zasady prowadzenia narkobiznesu. Klan Di Lauro przedzierzgnął się w hurtownika, każąc sobie płacić za towar w chwili odbioru, a co więcej, Cosimo rozpoczął wymianę pokoleniową w klanowej hierarchii, faworyzując swoich kolegów kosztem starszych kompanów ojca. Jeden z nich, Raffaele Amato, okradł klan, zbiegł z ogromnymi pieniędzmi do Hiszpanii i stamtąd zaczął spiskować przeciw Di Lauro. Zmobilizował resztę niezadowolonych i rozpoczęła się krwawa, bezwzględna wojna, która rozlała się na cały Neapol i pół Kampanii, wikłając niemal wszystkie rodziny. Przeszła do historii jako wojna Di Lauro z secesjonistami. Pochłonęła w sumie ponad 350 ofiar.