Głośny amerykański serial „Newsroom" to historia gwiazdora telewizyjnych wiadomości (Jeff Daniels), kogoś w rodzaju naszego Kamila Durczoka, który jest zniesmaczony poziomem prowadzonego przez siebie programu. Wraz z nową producentką postanawia wskrzesić ducha rzetelnego dziennikarstwa, przeprasza widzów za to, co pokazywał przez ostatnie lata, i ogłasza nowe otwarcie.
Od tej pory na antenie ma nie być newsów z tabloidów i politycznej nawalanki pod hasłem „ja panu nie przerywałem". Żadnych wywiadów z kochankami kongresmenów, tylko poważne analizy społeczne, ekonomiczne i korespondencje z zapalnych punktów globu, o których odbiorcy nigdy dotąd nie słyszeli. Brzmi jak bajka? Jak najbardziej. Bo ten serial jest bajką i napisać mógł go jedynie ktoś, kto z mediami ma do czynienia tylko jako odbiorca. Oczywiście, autorzy „Newsroomu" nie są ostatnimi naiwniakami. W końcu ambitny prezenter i tak pokazuje kochankę kongresmena, bo oglądalność spada, a właściciele stacji naciskają, by przestał zanudzać widzów, zabiegając o podniesienie poziomu debaty publicznej.
Cała historia brzmi egzotycznie z wielu powodów, ale mimo to spróbujmy wyobrazić sobie coś podobnego w polskich realiach. Oto zamiast kolejnej odsłony sprawy „mamy Madzi" w głównym wydaniu serwisu informacyjnego pojawia się wielominutowy materiał na temat kryzysu finansów publicznych; zamiast kolejnego wygłupu Palikota rozważania o reformie ubezpieczeń społecznych; zamiast świnki z Sokółki uciekającej przed policją relacja z ogarniętej wojną Syrii. A teraz proszę, tylko zupełnie szczerze, odpowiedzieć na pytanie, czy chcieliby państwo to oglądać?
Z kogo się śmiejecie?
Każde badania opinii publicznej przynoszą nadawcom jasny komunikat. W telewizji za dużo jest polityki i kiepskiej jakości rozrywki. A czego powinno być więcej? Przede wszystkim kultury wysokiej: literatury, opery, muzyki poważnej, teatru. Jaką oglądalność ma TVP Kultura nadająca takie programy? Kilkanaście, w najlepszym wypadku kilkadziesiąt, tysięcy widzów. W granicach błędu statystycznego. No, chyba że pokazuje film albo serial. Gdyby chodziło tylko o hipokryzję odbiorców telewizji, można by się uśmiechnąć i przejść nad tym do porządku dziennego, ale sprawa jest znacznie poważniejsza.
Wiem, że trudno o bardziej zbanalizowaną myśl niż powtarzany w setkach najróżniejszych tekstów cytat z Marshalla McLuhana „medium is the message", który sam autor w ramach żartu wygłosił nawet w filmie Woody'ego Allena „Annie Hall". Cóż z tego, skoro McLuhan miał rację i jego teoria, że „przekaźnik jest przekazem", czyli że to natura medium wpływa na kształt przekazu, wciąż okazuje się odkryciem fundamentalnym.
Co znaczy w praktyce? Że np. ten sam news opisany przez gazetę i pokazany w telewizji jest czymś zupełnie innym. Że sprawa „matki Madzi" opisana przez „Rzeczpospolitą" albo jakieś inne pismo opinii, gdzie dziennikarz relacjonuje wydarzenia i próbuje poddać je krytycznej analizie, jest czym innym niż materiał na ten sam temat w kanale informacyjnym, gdzie gwiazdą staje się pajac i pozer Krzysztof Rutkowski, a widz skupia się na tym, że podejrzana o zabójstwo zmieniła kolor włosów. Następnym logicznym krokiem na tej samej drodze jest zaproszenie celebrytek przez Tomasza Lisa do, przynajmniej teoretycznie, poważnego programu publicystycznego. Serialowe aktorki Kasia Cichopek i Joanna Koroniewska, które komentowały na antenie TVP 2 sprawę „mamy Madzi", kwalifikacje mają doskonałe: obie są młodymi matkami, a Cichopek nawet absolwentką psychologii...
To potwierdza, że wybitny następca McLuhana Neil Postman miał rację, kiedy dowodził ćwierć wieku temu w książce „Zabawić się na śmierć", że najważniejszym (a może wręcz jedynym) przekazem telewizji jest rozrywka. A fakt, że stała się ona medium dominującym, oznacza zmierzch Epoki Opisu (czyli Typografii) i nastanie Epoki Show-Biznesu. Inaczej mówiąc – zastąpienie analizy typowej dla kultury druku widowiskiem typowym dla kultury obrazu. A skoro wszystko ma dostarczać rozrywki, to logiczne się wydaje, by celebrytki występowały jako ekspertki w sprawie zabójstwa. I równie logiczne jest szczucie na siebie polityków, bo im bardziej się kłócą, tym lepszy show.
Oczywiście, książka Postmana powstała przed rewolucją cyfrową, dzięki której mamy dziś w kablówkach i na platformach satelitarnych setki kanałów po polsku, w tym również sporą grupę typowo edukacyjnych. Jednak to nie zmienia kwestii zasadniczej. Telewizja nie jest przeznaczona dla treści skomplikowanych, w jej naturze leży banalizacja przekazu i dostarczanie odbiorcy rozrywki. Oczywiście medium dominujące narzuca swoje standardy innym i w związku z tym widzimy, jak poważne kiedyś dzienniki upodabniają się do tabloidów, a niektóre tzw. tygodniki opinii wręcz tabloidami już się stały, jeśli chodzi o poziom tekstów, dobór tematów i zatrudnianie celebrytów zamiast publicystów.
Droga donikąd
Znaczna część dziennikarzy i właścicieli mediów uważa, że nie ma z tej drogi odwrotu, bo takie są trendy, tego wymaga rynek i chce odbiorca. Że występuje tu swoisty determinizm, współczesna odmiana heglowskiej konieczności historycznej. Traktują to jako niepodlegające dyskusji wytłumaczenie medialnego populizmu i tabloidyzacji. Tylko czy to rzeczywiście nie podlega dyskusji? Czy nie należy przypadkiem postępować jak bohater „Newsroomu"? I to nawet nie w imię jakichś abstrakcyjnych ideałów czy wspólnego dobra, tylko własnego interesu.
Otóż tabloidyzacja i medialny populizm – które są zjawiskami równoległymi i podobnymi do siebie, ale nie tym samym – wpływają destrukcyjnie na komunikację społeczną. Wprowadzają chaos informacyjny, lansują szkodliwe wzorce, wynoszą na szczyty popularności podejrzane indywidua i niszczą współczesną politykę, co musi się przerodzić w kryzys demokracji. Wszystko to, oczywiście, pod hasłem służenia „zwyczajnym ludziom" i dla ich dobra. Przesada? Jeśli ktoś tak sądzi, nie docenia powagi sytuacji i nie wyciąga wniosków z tego, co już się stało.
Czy może być przypadkiem, że jedyną bodaj książkę, w której tytule pojawia się sformułowanie „populizm mediów", napisał Włoch? Mam na myśli Umberto Eco i jego zbiór esejów „Rakiem. Gorąca wojna i populizm mediów". Powiedzieć, że Włosi znają się na medialnym populizmie, to tak jakby stwierdzić, że znają się na pizzy. To oczywista oczywistość. Wie to każdy, kto choć trochę zna sytuację społeczno-polityczną na Półwyspie Apenińskim. Ponieważ Eco pisał swoją książkę na początku poprzedniej dekady, koncentrował się na Silvio Berlusconim, prawdziwym mistrzu gatunku, telewizyjnym magnacie, który najpierw jako właściciel kilku kanałów nauczył się dostarczać „prostym ludziom" rozrywki, a potem zastosował tę umiejętność w polityce z równie dobrym skutkiem.
Gdyby autor „Imienia róży" podobne szkice publikował dziś, miałby wiele nowego materiału, zwłaszcza w związku z sukcesami niejakiego Beppe Grillo, politycznego dresiarza w stylu Janusza Palikota. Obaj nie mają żadnych skrupułów, by obrażać przeciwników na wszelkie możliwe sposoby, włącznie z mówieniem o ich ku...stwie.