Miłość płatna i darmowa

Każdy, kto sięga po rosyjską pomoc, by zdobyć władzę w swoim kraju, po jej zdobyciu chce jednak prowadzić własną politykę, niezależną od Moskwy.

Publikacja: 06.12.2013 19:25

Miłość płatna i darmowa

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Historia ostatnich ponad dwóch dziesięcioleci to kolejne próby buntów i ucieczek i kolejne kremlowskie próby wyłapania uciekających, zapędzenia ich na wyznaczone miejsca. Za każdym razem złapanych jest coraz mniej. Części krajów Europy Środkowo-Wschodniej udało się schronić pod skrzydła NATO i UE. Jednak Rosja nie rezygnuje, nawet z tych zdawałoby się dawno straconych wasali. Choć główną uwagę koncentruje na byłych republikach radzieckich.

Z niebywałą konsekwencją próbuje odbudować swoją „strefę wpływów", zużywając ogromną energię na całą gamę działań: od normalnej dyplomacji, poprzez szantaż ekonomiczny, po ingerencję w wewnętrzne sprawy innych państw za pomocą przychylnych jej polityków, różnych ruchów separatystycznych (najchętniej z licznej w regionie mniejszości rosyjskiej) i zwykłych bandytów.

Niewdzięczny Kijów

Ale we współczesnych czasach trudno o wierne sługi. Najbardziej widowiskowego przykładu dostarczyła ostatnio Ukraina. Prezydent Janukowycz – dwukrotnie przez Kreml osadzany na najwyższym stanowisku nad Dnieprem (pierwszy raz w 2004 roku – odsunięty przez pomarańczową rewolucję) – skarży się teraz politykom Unii, że pozostał „sam na nierównych warunkach z bardzo silną Rosją". Paradoks polega na tym, że każdy, kto sięga po rosyjską pomoc, by zdobyć władzę we własnym kraju, po jej zdobyciu chce jednak prowadzić własną politykę, a nie rosyjską.

Niezrozumienie tego przez Kreml  sprawia, że od dwóch dekad trafia na manowce – właśnie na Ukrainie. Rosja popierała pierwszego prezydenta Ukrainy Leonida Krawczuka, byle tylko władzy w kraju nie zdobył przywódca opozycji, były dysydent i „łagiernik" Wiaczesław Czornowił. Gdy już Krawczuk został prezydentem, Kreml prawie natychmiast zaczął szukać kogoś, kto by go zastąpił, pierwszy prezydent bowiem okazał się nieprzychylny rosyjskim żądaniom. Przeciwko niemu wsparto kolejnego: Leonida Kuczmę. Antidotum na niechęć Kuczmy do integracji z Rosją z kolei miał być właśnie Wiktor Janukowycz, który teraz żali się, że Unia zostawiła go sam na sam z Rosją.

Każdy kolejny ukraiński pretendent był coraz bardziej związany z coraz bardziej na wschód położonymi regionami kraju zdominowanymi przez ludność rosyjskojęzyczną. Tam właśnie popularne jest hasło „utrzymania przyjacielskich stosunków z Rosją", które psują „nacjonaliści z Galicji". Tam też dzięki rosyjskiej mniejszości najsilniejsze są rosyjskie wpływy. Właściwe „pochodzenie" polityka miało gwarantować jego lojalność – nadzieja ta jednak okazywała się złudna, gdy tylko pretendent zamieniał się w prezydenta. Wraz z nim dokonywało wolty jego zaplecze polityczne, w którym swe nadzieje pokładała Rosja. „Jeśli Kremlowi wydaje się, że największym marzeniem ukraińskiego prezydenta jest bycie gubernatorem guberni kijowskiej, to jest w ogromnym błędzie" – usłyszałem równo dwadzieścia lat temu od jednego z kijowskich analityków. Wtedy dotyczyło to świeżo wybranego prezydenta Leonida Kuczmy.

Rosyjskojęzyczny wschód kraju mimo wszystko słabo jeszcze zintegrowany z państwem ukraińskim jest najważniejszym narzędziem rosyjskiej polityki zagranicznej nad Dnieprem. To dzięki jego wsparciu, przy magmowatej strukturze partyjnej związanej z poszczególnymi liderami, a nie interesami grup społecznych, lansowani są kolejni pretendenci. Tylko dzięki temu premierem Ukrainy mógł zostać Nikołaj Azarow, który w ogóle nie zna języka ukraińskiego.

W innych postradzieckich republikach Kreml wykorzystuje również mniejszości narodowe. W Gruzji wspiera Abchazów i Osetyńców, a w Mołdowie – rosyjskojęzyczną ludność Naddniestrza i Gagauzów.

Lewica oparciem Moskwy

Sytuacja ta różni państwa naszego regionu, które wchodziły co prawda w skład dawnego „obozu socjalizmu", ale zachowały formalne znamiona niepodległości, od tych, które nie uniknęły losu „republik ZSRR". W naszych „demoludach" bardziej stabilna struktura partyjna zapewniła Rosji bardziej stabilne (choć mniejsze) wpływy. Po prostu we wszystkich państwach regionu partie lewicy (czyli postkomuniści) stanowiły stałe i pewne lobby prorosyjskie. To sytuacja trudna do wytłumaczenia przez politologa, raczej nadaje się do zanalizowania przez psychoanalityka.

Najlepszym przykładem jest odległa Bułgaria, gdzie bez zbędnych dyskusji postkomuniści do 2009 roku zapewniali Moskwie realizację jej interesów, przede wszystkim energetycznych – ze szkodą dla własnego kraju. A Bułgaria ma kluczowe znaczenie z punktu widzenia kilku rosyjskich projektów inwestycyjnych obejmujących znaczną część naszego kontynentu (np. budowy gazociągu South Stream będącego konkurencją dla unijnego Nabucco, ale też inwestycji w energetykę jądrową).

Jednak druga połowa pierwszej dekady naszego wieku była katastrofalna dla postkomunistów w naszym regionie i rosyjskich wpływów tamże. Przegrali w Polsce, na Węgrzech, w Rumunii, Bułgarii, ale też na Ukrainie i w Gruzji. W Bułgarii załatwiła ich sama Moskwa – niechcący. W czasie wojny gazowej zimą 2009 roku z Ukrainą Kreml użył przeciw Kijowowi morderczej broni i zakręcił kurki z gazem. Ukraina ciężko przeżyła tę zimę, ale katastrofą okazała się ona dla Bułgarii, znajdującej się na końcu tej samej rury i w 90 procentach uzależnionej od rosyjskich dostaw. W tradycyjnie prorosyjskim społeczeństwie (co najmniej od 1878 r., gdy dzięki carskiej interwencji Bułgaria odzyskała niepodległość) została podważona sympatia do Moskwy. Doprowadziło to do objęcia władzy przez prawicę premiera Bojko Borisowa i próby uniezależnienia się od rosyjskiej energetyki. Jak piszą eksperci, w tym czasie „rosyjsko-bułgarskie negocjacje na temat kontraktów energetycznych odbywały się w atmosferze konfrontacji".

Zaskoczona niechęcią Bułgarów Moskwa postawiła na zmianę ekipy politycznej w Sofii. Obalenie rządu Borisowa przez masowe manifestacje w lutym 2013 roku zdumiewająco przypomina o trzy lata wcześniejsze wydarzenia w Kirgizji. Środkowoazjatycka republika rządzona była przez Kurmanbeka Bakijewa (w oczach Moskwy obciążonego grzechem pierworodnym – doszedł do władzy dzięki „kolorowej rewolucji", tak jak Juszczenko na Ukrainie i Saakaszwili w Gruzji).

Bakijew co prawda przyjął prozachodni kurs polityki zagranicznej, ale nie potrafił rozwiązać podstawowych problemów gospodarczych krajów. Narastająca niechęć społeczna wylała się jednak na ulice w postaci rozruchów, dopiero gdy wiosną 2010 roku wprowadzono drastyczną podwyżkę cen energii elektrycznej, ruinującą budżety większości gospodarstw domowych. Kirgiski prezydent został obalony. Trzy lata później w takiej samej niesławie odszedł rząd Borisowa, obalony w wyniku rozruchów, jakie wybuchły w Bułgarii, również po drastycznej podwyżce cen energii elektrycznej. Analogii jest jeszcze więcej. W obu krajach – i Kirgizji, i Bułgarii – sektor energetyczny jest zdominowany przez rosyjskie firmy, firmy z rosyjskim kapitałem lub firmy o niejasnej strukturze własności.

Po trzech latach negocjacji, kilka tygodni temu nowe władze Bułgarii podpisały porozumienie energetyczne na warunkach, jakie przedstawiła strona rosyjska. A mimo to ani w Kirgizji, ani w Bułgarii Kreml nie był  w stanie odbudować swoich wcześniejszych wpływów politycznych.

Kurki w silnych dłoniach

Z całkowicie odmiennych pobudek na dołączenie do wspomnianej powyżej rosyjskiej inwestycji zgodziły się w tym roku władze sąsiedniej Serbii (ale i Węgier). Belgrad jest całkowicie uzależniony od rosyjskich dostaw. UE jakby zapomniała o nim, mimo szczodrych obietnic integracyjnych po podpisaniu porozumienia serbsko-kosowskiego. A może jest to po prostu wyraz bezsilności brukselskiej biurokracji, która od ponad dekady nie potrafi przystąpić do realizacji własnego sztandarowego projektu „Nabucco" (gazociągu, który miał doprowadzać kaspijski gaz przez Turcję do Europy). Budapeszt zaś najnormalniej w świecie chce zdywersyfikować dostawy gazu i z jego punktu widzenia rosyjski surowiec to właśnie taka dywersyfikacja.

Używanie broni ekonomicznej jest stałą cechą rosyjskiej polityki wobec naszego regionu, choć trzeba przyznać, że energia elektryczna w tej roli to dość nowy wynalazek. Do tej pory główną bronią był gaz, i to już od początku lat 90., gdy po raz pierwszy z przyczyn politycznych Rosja przerwała dostawy na Litwę, próbując wymusić zmianę rządu. Od połowy lat 90. na słynnej moskiewskiej uczelni wyższej MGIMO („szkole dyplomatów i szpiegów") prowadzone są zajęcia z „polityki energetycznej".

Odpowiedź elit politycznych naszego regionu była zgodna z jednym z przysłów Indian Ameryki Północnej: „jeśli nie możesz kogoś pokonać, spróbuj się z nim zaprzyjaźnić". Częściowo dzieje się tak z braku alternatywy. Po 20 latach od rozpadu „bloku socjalistycznego" dopiero ostatnio w naszej części Europy zaczęto inwestować w nierosyjskie gazo- i ropociągi. Idzie to jednak jak po grudzie, czego przykładem jest ciągnąca się już szósty rok budowa naszego Gazoportu.

Na razie jedyna w pełni działająca inwestycja gazowa znajduje się na Zakaukaziu i prowadzi z Azerbejdżanu, przez Gruzję do Turcji. Przebieg jej trasy w dużym stopniu tłumaczy  skalę niezależności, jaką zapewnił Gruzji były prezydent Michael Saakaszwili. W przypadku tego kraju Rosja nie mogła zastosować „broni gazowej", nie miała ona sensu.

Inne embarga (na gruzińskie wina, owoce czy wprowadzenie wiz dla podróżnych), choć dotkliwe, nie mogły zmusić Tbilisi do zmiany prozachodniej polityki. Groźba wprowadzenia wiz zazwyczaj mobilizuje rosyjskojęzyczną ludność wschodniej Ukrainy.

Embarga żywnościowe mobilizują z kolei w poszczególnych krajach lobby rolnicze, tym silniejsze, im słabiej kraj jest rozwinięty. A to jest właśnie przypadek postradzieckich republik. Zakazy wwozu towarów spożywczych to kolejny pistolet z rosyjskiego arsenału. Jeszcze w 2006 roku, gdy wprowadzano takie embargo na dostawy z Polski, Kreml twierdził, że nie ma to nic wspólnego z polityką. Obecnie nikomu już chyba nie chce się udawać. Latem tego roku ponownie wprowadzono całą serię zakazów na wina z Mołdawii. W sierpniu na rosyjskiej granicy zatrzymano całą ukraińską produkcję żywnościową, co w rezultacie kosztowało Kijów 5–6 mld dolarów.

Kolejne lobbies to miejscowi oligarchowie mamieni wizją wielkich interesów w Rosji. Tamtejszy rynek jest rzeczywiście ogromny i chłonny, choć po dekadzie wzrostu już dość wybredny. Możliwość zarobienia fortuny jednak istnieje, tylko że... Wraz z dojściem do władzy Putina Kreml rozprawił się z własnymi oligarchami. Ich symbolem jest siedzący do dziś w więzieniu Michaił Chodorkowski. Jego zaś przykład skutecznie odstrasza miliarderów z sąsiednich krajów od wiązania swej przyszłości z Rosją i politycznego angażowania się po jej stronie. Szczególnie dotyczy to Ukrainy, której oligarchowie najchętniej zalegalizowaliby swoje majątki w Unii Europejskiej, byle dalej od Kremla i jego łagrów. W przypadku kryzysu politycznego oni też w ostatecznym rozrachunku stają się najbardziej antyrosyjską (a właściwie antykremlowską) częścią miejscowej elity.

Butna Gruzja, samotna Armenia

Do wywarcia presji na Saakaszwilego próbowano zmobilizować zupełnie nową „grupę społeczną": gruzińskich bandytów – „worow w zakonie" (czyli „książąt złodziei" – szefów dużych gangów cieszących się szacunkiem w półświatku). Wśród kryminalistów w Rosji znaczny odsetek stanowią „cudzoziemcy", a gangi z Zakaukazia były tam bardzo silne jeszcze w czasach radzieckich. W latach 90. posiadały one duże wpływy (również finansowe) w Gruzji, silne oddziały i własnych ludzi w rządzie (nie mówiąc już o milicji czy prokuraturze). Saakaszwili zmusił jednak wszystkich „książąt" do pospiesznej emigracji do Rosji. Ich nienawiść do gruzińskich reformatorów próbował wykorzystać Kreml, ale bandyckie wpływy w XXI-wiecznej Gruzji okazały się nikłe. Ostatnim akordem tajemniczej wojny gruzińsko-bandyckiej była niewyjaśniona do końca śmierć najważniejszego z „książąt" „Wuja Chasana" (Asłana Usojana) zastrzelonego przez snajpera w styczniu 2013 roku w Moskwie. Ówczesne władze w Tbilisi wielkodusznie zgodziły się na powrót „Wuja" do ojczyzny – w trumnie. Ale i tak pochowano go w Moskwie.

Przypadek gruzińskiego półświatka jest dość wyjątkowy. W żadnym innym kraju znajdującym się w kręgu zainteresowania Rosji nie ma tak silnych gangsterów (może z wyjątkiem Mołdawii, a i Ukrainy) i tak mocno związanych z Rosją. Szefowie dużych gangów pozostają raczej patriotami, łupiąc własne kraje i trzymając się z dala od Moskwy. A i sam Kreml bardzo niechętnie i ostrożnie penetruje te „grupy społeczne" w poszukiwaniu politycznego wsparcia. Pamięta bowiem własne doświadczenia z „czeczeńską zorganizowaną przestępczością", która w latach 90. wspierała finansowo czeczeńską partyzantkę.

W Gruzji Kreml spróbował w końcu odbudować swe wpływy w oparciu o bardziej konserwatywną część społeczeństwa, którą zmobilizował multimiliarder Bidzina Iwaniszwili. Mówiąc w dużym skrócie: rządy Saakaszwilego promowały młodych i znających język angielski, Iwaniszwili zmobilizował zaś starszych i znających rosyjski. Pytanie, do jakiego stopnia uzależniony jest od Kremla sam multimiliarder, który swój majątek zrobił w Rosji, pozostaje bez odpowiedzi. Inny Gruzin i również były rosyjski oligarcha, ale jednocześnie współpracownik prezydenta Saakaszwilego i wielki patriota gruziński Kacha Bendukidze uważa, że Iwaniszwili nie jest marionetką, ale po prostu zbiegły się w czasie interesy obu stron.

Pomimo zmiany gruzińskiej ekipy politycznej na wrogą poprzedniemu prezydentowi i wspieraną przez Rosję, Tbilisi pozostało jednak wierne orientacji proeuropejskiej. W gruzińskim establishmencie istnieje konsensus w tej sprawie. W cieniu awantury z ukraińskim prezydentem w czasie szczytu w Wilnie pozostała umowa stowarzyszeniowa UE z Gruzją, podpisana na tym samym spotkaniu.

Być może Kreml postanowił pogodzić się z tym za cenę rezygnacji Gruzji z dążenia do NATO. Przynajmniej na razie.

Odmiennie wygląda to w sąsiadującej z Gruzją Armenii. Tam elitę polityczną łączy przekonanie, że jedynie sojusz z Rosją zapewnia krajowi stabilność. Armenia wciśnięta jest w górach bez dostępu do morza między wrogi Azerbejdżan, niechętną Turcję i neutralną Gruzję – i pozostaje całkowicie uzależniona energetycznie od Rosji. Miejscowi politycy nie próbują tego zmienić, niezakończony bowiem konflikt z Azerbejdżanem odcina ich od tamtejszych surowców energetycznych. Rosja jest jedynym wsparciem politycznym (i wojskowym), tym bardziej że ani UE, ani NATO nie przedstawiły Erewanowi żadnej sensownej propozycji uregulowania sytuacji.

Również w cieniu sporu z Janukowyczem w Wilnie niezauważona Armenia odmówiła podpisania umowy stowarzyszeniowej. Nikogo to nie zdziwiło. Wkrótce po wileńskim spotkaniu do Armenii przybyły rosyjskie delegacje, oferując integrację w ramach Związku Celnego (Rosja, Białoruś, Kazachstan) i obniżkę ceny gazu o jedną trzecią. Propozycje zostały przyjęte przez gospodarzy z pełnym rezygnacji zrozumieniem.

Autor jest historykiem i dziennikarzem, wieloletnim korespondentem w Moskwie. Do niedawna był członkiem zespołu redakcyjnego „Uważam Rze Historia"

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów