Historia ostatnich ponad dwóch dziesięcioleci to kolejne próby buntów i ucieczek i kolejne kremlowskie próby wyłapania uciekających, zapędzenia ich na wyznaczone miejsca. Za każdym razem złapanych jest coraz mniej. Części krajów Europy Środkowo-Wschodniej udało się schronić pod skrzydła NATO i UE. Jednak Rosja nie rezygnuje, nawet z tych zdawałoby się dawno straconych wasali. Choć główną uwagę koncentruje na byłych republikach radzieckich.
Z niebywałą konsekwencją próbuje odbudować swoją „strefę wpływów", zużywając ogromną energię na całą gamę działań: od normalnej dyplomacji, poprzez szantaż ekonomiczny, po ingerencję w wewnętrzne sprawy innych państw za pomocą przychylnych jej polityków, różnych ruchów separatystycznych (najchętniej z licznej w regionie mniejszości rosyjskiej) i zwykłych bandytów.
Niewdzięczny Kijów
Ale we współczesnych czasach trudno o wierne sługi. Najbardziej widowiskowego przykładu dostarczyła ostatnio Ukraina. Prezydent Janukowycz – dwukrotnie przez Kreml osadzany na najwyższym stanowisku nad Dnieprem (pierwszy raz w 2004 roku – odsunięty przez pomarańczową rewolucję) – skarży się teraz politykom Unii, że pozostał „sam na nierównych warunkach z bardzo silną Rosją". Paradoks polega na tym, że każdy, kto sięga po rosyjską pomoc, by zdobyć władzę we własnym kraju, po jej zdobyciu chce jednak prowadzić własną politykę, a nie rosyjską.
Niezrozumienie tego przez Kreml sprawia, że od dwóch dekad trafia na manowce – właśnie na Ukrainie. Rosja popierała pierwszego prezydenta Ukrainy Leonida Krawczuka, byle tylko władzy w kraju nie zdobył przywódca opozycji, były dysydent i „łagiernik" Wiaczesław Czornowił. Gdy już Krawczuk został prezydentem, Kreml prawie natychmiast zaczął szukać kogoś, kto by go zastąpił, pierwszy prezydent bowiem okazał się nieprzychylny rosyjskim żądaniom. Przeciwko niemu wsparto kolejnego: Leonida Kuczmę. Antidotum na niechęć Kuczmy do integracji z Rosją z kolei miał być właśnie Wiktor Janukowycz, który teraz żali się, że Unia zostawiła go sam na sam z Rosją.
Każdy kolejny ukraiński pretendent był coraz bardziej związany z coraz bardziej na wschód położonymi regionami kraju zdominowanymi przez ludność rosyjskojęzyczną. Tam właśnie popularne jest hasło „utrzymania przyjacielskich stosunków z Rosją", które psują „nacjonaliści z Galicji". Tam też dzięki rosyjskiej mniejszości najsilniejsze są rosyjskie wpływy. Właściwe „pochodzenie" polityka miało gwarantować jego lojalność – nadzieja ta jednak okazywała się złudna, gdy tylko pretendent zamieniał się w prezydenta. Wraz z nim dokonywało wolty jego zaplecze polityczne, w którym swe nadzieje pokładała Rosja. „Jeśli Kremlowi wydaje się, że największym marzeniem ukraińskiego prezydenta jest bycie gubernatorem guberni kijowskiej, to jest w ogromnym błędzie" – usłyszałem równo dwadzieścia lat temu od jednego z kijowskich analityków. Wtedy dotyczyło to świeżo wybranego prezydenta Leonida Kuczmy.
Rosyjskojęzyczny wschód kraju mimo wszystko słabo jeszcze zintegrowany z państwem ukraińskim jest najważniejszym narzędziem rosyjskiej polityki zagranicznej nad Dnieprem. To dzięki jego wsparciu, przy magmowatej strukturze partyjnej związanej z poszczególnymi liderami, a nie interesami grup społecznych, lansowani są kolejni pretendenci. Tylko dzięki temu premierem Ukrainy mógł zostać Nikołaj Azarow, który w ogóle nie zna języka ukraińskiego.